Nie uważam się za zawodowego reżysera - wywiad z Wojciechem Marczewskim, autorem wybitnych filmów, twórcą "Weisera"

https://www.filmweb.pl/news/Nie+uwa%C5%BCam+si%C4%99+za+zawodowego+re%C5%BCysera+-+wywiad+z+Wojciechem+Marczewskim%2C+autorem+wybitnych+film%C3%B3w%2C+tw%C3%B3rc%C4%85+%22Weisera%22-15392


FilmWeb: Dlaczego po długiej, trwającej dziewięć lat przerwie w realizacji filmów kinowych, zdecydował się Pan wyreżyserować właśnie "Weisera", będącego adaptacją książki Pawła Huelle"?
Wojciech Marczewski: Do "Weisera" dojrzewałem dosyć długo. Kiedy wiele lat temu po raz pierwszy przeczytałem tę książkę, wiedziałem, że to ważne dzieło i chciałbym się zająć poruszonym w nim tematem. Kto inny był w to jednak zaangażowany (Maciej Dejczer miał początkowo zaadaptować powieść "Weiser Dawidek", przyp. red.), przez długi czas było to więc nierealne. Uważam, że "Weiser Dawidek" jest bardzo współczesnym utworem, który, choć napisany w 1984 roku, staje się coraz bardziej aktualny. Obecne jest w nim bowiem poczucie, że nasz świat, cywilizacja, próbuje nam odebrać część tajemnicy, którą każdy żywy człowiek musi mieć. Wśród nas chodzi przecież wiele trupów, które pozornie mają się całkiem dobrze, ale nie są żywymi ludźmi. Dlatego Weiser, jego indywidualizm i tajemniczość, jest naszym marzeniem oraz tęsknotą za tymi momentami w naszym życiu, kiedy byliśmy pełni, kiedy miłość była miłością, a ból był bólem, kiedy odbieraliśmy świat wszystkimi zmysłami i kiedy potrafiliśmy naprawdę poczuć co to jest szczęście, a nie tylko zręcznie sformułować slogan.
Dojrzewając, edukując się, coraz bardziej tracimy autentyczność. To także odpowiedź na pytanie, dlaczego ja tak obsesyjnie powracam do dzieciństwa. Myślę bowiem, że to ludzie dorośli robią podstawowy błąd, traktując dzieci i ludzi młodych jak półprodukt, który dopiero z czasem nabierze wartości, nauczy się czegoś, ale tylko, jeśli będzie naśladował dorosłego. Potem jednak, ten sam człowiek, który mówi, że dzieci i ryby głosu nie mają, zasypia, a w nocy ma koszmarny sen. Albo śni mu się dzieciństwo, kiedy był prawdziwy i potrafił naprawdę odczuwać. Z wiekiem bowiem człowiek przestaje żyć naprawdę i zaczyna kalkulować, manipulować i tworzyć tarczę, która ochroni go przed silnymi emocjami.

FilmWeb: Co wobec tego byłoby ratunkiem dla Pawła, dorosłego bohatera "Weisera", którego dręczą koszmary? Powrót pamięcią do czasów dzieciństwa i zgłębianie tajemnicy?
Wojciech Marczewski: Obowiązkiem każdego człowieka, przez całe życie, jest próba zrozumienia tego, co się z nami dzieje. Pawła coś męczy i dlatego usiłuje on dotrzeć do sedna swojej tajemnicy, ale w końcu odkrywa, że we wciąż przewijającym się motywie wybuchu, istotne miejsce zajmuje obraz dwojga dzieci, Elki i Dawidka, które po eksplozji odbiegają w głąb tunelu, trzymając się za ręce. Pojmuje zatem, że coś, co racjonalnie jest nie do przyjęcia, coś, co odrzuciłby każdy komputer, istnieje gdzieś uporczywie i nie wiadomo co z tym zrobić. Myślę, że każdy z żyje z takimi fenomenami, każdy ma swojego Weisera, swoje pytania, które nie dają mu spokoju, tyle, że często usiłujemy je odstawić gdzieś na bok. Postrzegam życie jako pewną podróż, w której ciągle próbujemy się czegoś dowiedzieć, choć wcale nie oznacza to, że się dowiadujemy.

FilmWeb: Czy to, że Pan tak obsesyjnie powraca do dzieciństwa oznacza, że sam również nie potrafi sobie poradzić z własnym Weiserem?
Wojciech Marczewski: Po części tak - to jest uczciwa odpowiedź, choć pewnie inaczej powinienem wybrnąć z takiego pytania (śmiech). Ale ja nie pretenduję do tej grupy ludzi, którzy uważają, że zrozumieli już wszystko. Ja mam problemy ze zrozumieniem świata, ze zrozumieniem siebie oraz ludzi. Powiem więcej - ja chcę mieć te problemy. Myślę, że sam próbuję wybrnąć z tej pułapki, którą życie na nas zastawia, starając się być naiwny i wrażliwy. Wierzę, że to jest możliwe, jeżeli o to dbamy. To jest tak, jak z miłością - wrażliwość nie jest darem, który istnieje konstans, on się zdarza, on bywa. Posiadamy go na pewno tylko jako dzieci. Jeżeli dbamy o tę wrażliwość i o miłość, która nam się przytrafiła, to ona może trwać bardzo długo, a jeżeli nie, to gdzieś zanika.


FilmWeb: Akcja książki rozgrywa się w Gdańsku, Pan zaś przeniósł ją w okolice Wałbrzycha, na Dolny Śląsk. Dlaczego zdecydował się Pan na taką zmianę?
Wojciech Marczewski: Po pierwsze, z powodów ważnych, ale nie najważniejszych, czyli finansowych. W Gdańsku bowiem nie znalazłem plenerów, które pasowałyby do atmosfery lat sześćdziesiątych, ja zaś musiałem odtworzyć właśnie tamte realia. Aby to zrobić, musiałbym mieć znacznie więcej pieniędzy, żeby coś po prostu wybudować. W przeciwnym wypadku, miałbym bardzo statyczne plany, nie mógłbym swobodnie przemieszczać kamery, bo każdy ruch ujawniałby jakiś element obcy rzeczywistości filmowej. Jest jednak coś jeszcze ważniejszego - uważam mianowicie, że nie wolno mi robić filmów o ludziach, których nie rozumiem, o problemach, które znam tylko powierzchownie i o miejscach, które co prawda akceptuję wzrokowo, ale nie rozumiem ich wagi. Nie wolno mi na przykład robić filmu o Eskimosach, bo nie wiem, co oni czują ani o czym marzą. Dolny Śląsk natomiast, znacznie bardziej niż Gdańsk, jest mi bliski prywatnie. To właśnie tam, jako dziecko, mniej więcej w tym samym czasie, w jakim rozgrywa się akcja filmu, spędziłem dwa lata życia.

FilmWeb: Podobno uzgadniał Pan tę zmianę z autorem książki, Pawłem Huelle.
Wojciech Marczewski: Tak, chociaż początkowo trochę bałem się jego reakcji. Znacznie zmieniłem bowiem tę powieść, nie tylko dlatego, że przeniosłem jej akcję w inne miejsce, ale też dopisałem wiele scen. Dopiero dwa dni temu odbyłem na ten temat długą rozmowę z Pawłem, który zobaczył już cały film. Jeżeli chodzi natomiast o samo miejsce, to przed rozpoczęciem zdjęć, Iwona Ziułkowska, producent filmu, zadzwoniła do Pawła i zapytała: jeżeli film z jakichś ważnych powodów nie mógłby być realizowany w okolicach Gdańska, to gdzie mogłaby się toczyć jego akcja? I Paweł odpowiedział: "tylko na Dolnym ¦ląsku'. Wtedy już wiedziałem, że podążam dobrym tropem i że zarazem będę mógł zrobić w pewnym sensie film swój. A to przecież niezwykle ważne, żeby nie robić kopii, nie mieć poczucia, że tworzy się jedynie replikę czegoś. W swojej rozmowie z Pawłem, powiedziałem, że w książce nie ma na przykład sceny, w której dziecięcy bohaterowie stoją na torach, kiedy zbliża się pociąg albo w której idą prawie nago. Paweł odparł wtedy: "wiesz, rzeczywiście nie ma, ale ja mógłbym je napisać". I dodał: "zrobiłeś film dokładnie o tym, o czym ja napisałem książkę, zmieniłeś tylko scenografię". Strasznie mi wtedy ulżyło. Reakcja Pawła świadczy o tym, że jest niezwykłą postacią. Nie zdarzyło mi się, żeby autor książki nie tylko zaakceptował zmiany w tekście, ale też zrozumiał, że są one korzystne dla całości utworu filmowego, dla przesłania, które niesie.

FilmWeb: Czy nie obawia się Pan jednak uporczywych porównań z pierwowzorem literackim ze strony odbiorców?
Wojciech Marczewski: Niebezpieczeństwo takich porównań istnieje zawsze, ale tak naprawdę, to mam je w nosie. Z prostej przyczyny - wiem, że albo ktoś da się uwieść mojemu filmowi i zaakceptuje go w pełni, albo nie. Jeżeli widz, oglądając film, będzie ciągle analizował różnice między powieścią, a obrazem, to wynikiem takich porównań i takiego odbioru będą opinie, które pojawiły się w niektórych recenzjach jako zarzut - że część współczesna jest mianowicie mniej emocjonalna niż ta rozgrywająca się w przeszłości. Tak jest, bo takie było moje zamierzenie. Już mnie trochę męczą i nudzą filmy oparte na logicznym, skutkowo-przyczynowym ciągu fabularnym. Dlatego, zwłaszcza jeżeli mam szansę opowiadać o próbie dotarcia w naszej pamięci do przeszłości, co pozwala mi na budowanie innej konstrukcji, bardziej luźnej, skojarzeniowej i emocjonalnej, to staram się tak właśnie robić. Posłużę się pewną analogią - niemal wszystkie powieści Józefa Konrada Korzeniowskiego zostały sfilmowane przez Anglików, którzy uważają tego pisarza za postać kultową i darzą go nabożnym szacunkiem. W związku z czym, w Anglii nikt nie odważył się radykalnie odejść od pierwowzoru literackiego. I dlatego żaden z tych filmów nie zbliżył się w jednej dziesiątej do tego, czym jest literatura Conrada. Ale istnieje jeden obraz, który oddaje ducha tej twórczości - mam na myśli "Czas Apokalipsy" Coppoli, który w oparciu o "Jądro ciemności" stworzył wspaniałe dzieło, zmieniając nie tylko scenografię, ale także sytuację i czas. Myślę, że gdyby Korzeniowski żył, to ten właśnie film uznałby za swoją opowieść.

FilmWeb: W Pańskim filmie dzieciństwo pokazane jest jako świat magii, niezwykłości, niedopowiedzeń. Nasuwają się tu skojarzenia z literaturą iberoamerykańską, z realizmem magicznym. Czy tego rodzaju twórczość jest dla Pana inspiracją?
Wojciech Marczewski: Trafne spostrzeżenie. Zazwyczaj się do tego nie przyznaję, ale to była moja literatura i nie jest przypadkiem, że pewien typ pisarstwa, filmu, czy w ogóle sztuki nagle nas fascynuje. Oczywiście, była pewna moda na tę literaturę, ale ja pozostałem z nią w chyba bliższym związku niż i na dłużej. To jest mój świat. Powiedziałem wcześniej, że tylu rzeczy nie rozumiem - uważam, że człowiek wrażliwy nie może zrozumieć. Tylko komuś, kto stracił wrażliwość, wydaje się, że pojął reguły rządzące światem i życiem. Nie jest przypadkiem, że tęsknimy za filmami, które by nas uwiodły, że oglądamy iluzjonistów jako ludzie dorośli- odczuwamy bowiem nostalgię za magią. W ten sam sposób tęsknimy za dzieciństwem. Wtedy przecież zdarzały się nam rzeczy, które były piękniejsze, a my sami mogliśmy się zdobyć nawet na popełnienie głupstwa. Dorosły Paweł nie potrafiłby stać na torach przed nadjeżdżającym pociągiem. Dziecko nie boi się bowiem śmierci, która jest dla niego wyzwaniem.

FilmWeb: "Weiser" w części poświęconej dzieciństwu, które stanowi tu obszar magiczny, nierealny prawie, porównywany jest do "Stalkera" Andrieja Tarkowskiego. Czy zgadza się Pan z tego rodzaju skojarzeniem, czy było ono może przez Pana zamierzone?
Wojciech Marczewski: To dla mnie ogromny komplement. Uważam, że Tarkowski przez całe swoje życie próbował dotknąć czegoś, co nie jest oczywiste i czego wielu ludzi nie zauważa. Przyjęło się sądzić, że film nie jest w stanie oddać tego rodzaju rzeczywistości, że może potrafi to muzyka, może poezja, ale na pewno nie film. Tarkowski zaś próbował przekroczyć te ograniczenia języka filmowego i starał się zrozumieć co znaczy Bóg. Ale Bóg niekoniecznie w tym znaczeniu, jakie narzuca nam Kościół. Chciał się dowiedzieć, czy to co widzimy, to jest wszystko, czy też istnieje coś więcej. Kiedyś ktoś zdał mi pytanie - z jakimi ludźmi sztuki chciałby Pan się spotkać i porozmawiać? Odparłem wtedy, że większość z nich już nie żyje, ale jedną z tych osób byłby Tarkowski. To wybitna postać. Chciał dotrzeć do strefy, której nie da się sfotografować, bo nie da się sfotografować ducha. On jednak pragnął ł udowodnić, że mamy dusze. Na Pani pytanie muszę zatem odpowiedzieć, że w ja w swoim skromnym wymiarze, w swojej skali, usiłuję robić rzeczy podobne. Dlatego między innymi realizuję tak mało filmów. Nie uważam się bowiem za zawodowego reżysera, który realizuje filmy na zamówienie i zobowiązany jest co jakiś czas dostarczać obrazy, które powstają tylko dlatego, że jest poprawny scenariusz i zamówienie, określone zapotrzebowanie. Muszę być osobiście, dogłębnie i poważnie poruszony, zainteresowany jakimś tematem, który porusza najistotniejsze zagadnienia.

FilmWeb: Podobno w tej części "Weisera", która dotyczy dorosłości, zamierzał Pan zastosować zdjęcia czarno-białe. Czemu się Pan z tego wycofał?
Wojciech Marczewski: Film jest pewną grą z widzem. Nie mogę pokazać wszystkich kart. Gdybym już na samym początku rzucił najsilniejszą kartę, mój partner w grze od razu by się zorientował, że mogę mieć już tylko blotki. Jeżeli zrobiłbym czarno-białe zdjęcia, to widz wiedziałby już wszystko - byłoby oczywiste, że dzieciństwo jest piękne i niezwykłe, a dorosłość szara. A przecież to nie jest aż tak proste. Grę trzeba uczynić mniej oczywistą.

FilmWeb: Prowadzi Pan wykłady w szkołach filmowych za granicą. Ma Pan jakąś szczególną metodę nauczania?
Wojciech Marczewski: Bardzo się staram nie być nauczycielem, raczej doświadczonym drogę ja sam odbywam, realizując filmy i mówię swoim studentom: nie lubię was uczyć, już mnie znudziliście i nie chcę was uczyć. Chyba, że mnie do tego zmusicie, chyba, że będziecie zadawać pytania, popchniecie mnie do tego, wtedy otworzę się do końca. Nie zamierzam jednak robić wykładu o sztuce filmowej, zróbmy ćwiczenia, zacznijmy od tego, że dwóch aktorów stanie naprzeciwko siebie i zagra najprostszą scenę, w której bohater wchodzi do pomieszczenia. Co to jednak znaczy, że ktoś wchodzi? Trzeba sobie najpierw zadać pytaniem skąd przyszedł, kogo się spodziewa ujrzeć, a jeżeli kogoś zauważył, to czy go lubi. Zaczyna się tu szereg pytań i w ten sposób dochodzi się do budowania postaci.

FilmWeb: Podobno myśli Pan o realizacji filmu o Conradzie?
Wojciech Marczewski: Mam kilka pomysłów, nad którymi rozpocząłem pracę. Ale moja metoda tworzenia polega na tym właśnie, że rozpoczynam kilka projektów, po czym odkładam je na jakiś czas i czekam, co się stanie, który z tych pomysłów sam do mnie wróci. Jeżeli któryś nie daje mi spokoju, to znaczy, że jest dla mnie ważny i dopiero wtedy próbuję naprawdę poważnie się za niego zabrać. Na razie mam pomysł na film o Józefie Korzeniowskim, mam pomysł na film o współczesności, są jakieś książki, które czytałem, ale myślę, że dopiero gdzieś na przełomie kwietnia i maja zapytam samego siebie który z nich zechcę zrealizować.

FilmWeb: Dziękujemy serdecznie za rozmowę.





Wywiad przeprowadzili Marta Olszewska i Marcin Kamiński


Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones