Już jutro w kinach zadebiutuje
"Transformers: Zemsta upadłych", czyli kolejna wielka produkcja
Michaela Baya (
"Armageddon", "Pearl Harbour"). To, że film będzie wielkim hitem, jest oczywiste. Pytanie tylko, czy dzieła
Michaela Baya można nazwać filmami? Postanowiliśmy wraz z Robertem Ziębińskim z
Newsweeka zastanowić się nad fenomenem kina
Baya. Poniżej nasze przemyślenia.
MASTER OF DISASTER
Reżyser, którego siedem filmów w samych Stanach Zjednoczonych zarobiło ponad miliard dolarów, może pokazać środkowy palec wszystkim krytykom. Niech sobie piszą, że jest tandeciarzem kręcącym półprodukty wspomagające trawienie popcornu i coli – na jego obrazy ludzie kupują bilety, podczas gdy na seansach dzieł pupilków 'uczonych w kinie' sale świecą pustkami. I kto tu rządzi?!
Nad grobem
Michaela Baya, bo o nim tu mowa, nikt pewnie nie będzie płakał. No, może za wyjątkiem hollywoodzkich bossów, którzy stracą kurę znoszącą złote jaja. Twórca
"Transformers" robi filmy od 14 lat i jak dotąd przytrafiła mu się tylko jedna finansowa wpadka. Idąc na
"Wyspę" (2005), amerykańscy widzowie nie podejrzewali zapewne, że oprócz serii pirotechnicznych prawych prostych czeka ich nieco moralnego niepokoju związanego z problematyką klonowania.
Bay dostał po łapach i odtąd trzyma się jak najdalej od 'ambitnych' treści. Tradycyjnie pojmowana fabuła to u niego zaledwie punkt wyjścia dla pełnej rozmachu rozwałki zanurzonej w polewie bajecznych efektów specjalnych.
Dlaczego lubię obrazki
Baya? Bo w dzieciństwie bawiłem się żołnierzykami, a nie lalkami Barbie. Potrafię zrozumieć militarny fetysz reżysera, który z namaszczeniem filmuje amerykańską flagę i saluty wojskowych szykujących się do krwawej konfrontacji. Wypływający fontannami z ekranu patos jest jednocześnie tandetny i rozczulający - przywodzi na myśl propagandowe filmy z czasów II Wojny Światowej, gdzie dzielni chłopcy z prowincji szli walczyć za kraj z hymnem na ustach. Łatwo obśmiać
Baya, wytykając mu sentymentalizm i brak szacunku dla inteligencji widza. Należy jednak przypomnieć, iż kino zrodziło się jako rozrywka dla niepiśmiennych mas i pozostaje nią do dzisiaj. Twórczość
Baya przeznaczona jest dla wszystkich, którzy choć raz zbudowali olbrzymią wieżę z kart tylko po to, by po chwili euforycznie ją zburzyć. W każdym z nas siedzi destruktor – hollywoodzki reżyser uwalnia go i pozwala wyszaleć się w ciągu dwóch godzin seansu.
Łukasz Muszyński
BAJANIA BAYA
Oglądanie filmów
Michaela Baya sprawia mi tyle przyjemności, co wkładanie dłoni do pojemnika z żyletkami. Niby jest dreszczyk emocji, niby coś może się zdarzyć (jak to powiedział kiedyś pewien skinhead, obserwując paradę równości:
wszystko się może zdarzyć, gdy głowa pełna marzeń), ale puenta zawsze jest taka sama – człowiek się cały potnie i łapa będzie boleć.
Może i to porównanie nie jest zbyt wyrafinowane, ale celnie oddaje mój stosunek do filmów twórcy
"Transformers 2". Jak wsadzisz łapę do pojemnika z żyletkami, to się potniesz. Jak zaczniesz oglądać jakikolwiek film
Baya, od początku znasz puentę (czyli się potniesz). Po obejrzeniu "Pearl Harbor" czy właśnie
"Transformers" człowiek ma świadomość, iż takie słowa jak: finezja, lekkość, luz, dowcip są reżyserowi zupełnie obce. Klei te swoje filmidła, zaś ich głównymi spoiwami są: patos, sztampa, nuda, przewidywalność i niezwykle kosztowne efekty pirotechniczne. Oczywiście pojawiają się też żarty. Tyle że ponure i wyeksploatowane przez innych.
CZYTAJ DALEJ... Robert Ziębiński