Gdy
Andriej Tarkowski wziął się za
"Solaris" Stanisława Lema, postąpił tak, jak powinien postąpić każdy artysta. Nie dokonał czysto mechanicznej adaptacji powieści, ale wyjął z niej tylko jeden interesujący go wątek, a resztę odrzucił, ewentualnie zepchnął na margines. Nic więc dziwnego, że pisarz i reżyser nie znosili się szczerze. Film dostał kilka ważnych nagród na festiwalu w Cannes, ale Tarkowski do dziś uważa, że to jego najgorszy film.
"Solaris" opowiada historię psychiatry Krisa Kelvina, który zostaje wysłany na kosmiczną stację badawczą w celu sprawdzenia, co dzieje się z tamtejszymi naukowcami - od pewnego czasu dochodziły bowiem niepokojące informacje o dziwnych zachowaniach całej ekipy. Okazuje się, że za wszystkim stoi ocean pokrywający planetę Solaris. Może on wnikać w zakamarki ludzkiej duszy i wyciągać z niej wspomnienia, wyrzuty sumienia i najgłębiej skrywane namiętności. Kelvin spotyka swoją zmarłą przed dziesięciu lat żonę...
Jeśli ktoś nie ma cierpliwości, na filmy
Tarkowskiego chodzić nie powinien. Dialogi są szczątkowe, a tempo porównywalne z żółwiem po marihuanie. Reżyser jak zwykle filozofuje i zagląda za podszewkę świata. Obrazy bywają hipnotyzujące. Jednym słowem: nic nowego.
W jednym z ostatnich plebiscytów Aleksander Newski został uznany najważniejszą postacią w całej historii ziem rosyjskich. Mało kto domyśliłby się tego oglądając film
Igora Kalenowa "Aleksander. Bitwa Newska". Jest to jednak dobry przykład zarazy, jaką my Polacy mamy już za sobą – obrazów pseudohistorycznych realizowanych ku pokrzepieniu serc.
"Aleksander. Bitwa Newska" to chaotyczny, nieprzemyślany, pozbawiony bohaterów bohomaz, w którym wszystko miesza się ze sobą w bezwładnym pędzie ku rozrywce. Blady Aleksander otoczony jest miernotami, z których żaden nie jest nawet w minimalnym stopniu wyrazisty na tyle, by przykuć uwagę widza. Zresztą większość postaci pełni funkcję dekoracyjną, a w najlepszym razie pojawia się na chwilę, by pchnąć akcję do przodu, po czym ginie w mrokach niepamięci. Najgorsze w tym wszystkim jest niezdecydowanie twórców co do tego, jaki film chcą zrobić. Przez chwilę jest to arturiański mit ze znanym trójkątem król-królowa-rycerz, miejscami robi się z filmu
"Gladiator" bądź
"Braveheart". Każdy z pomysłów szybko jest porzucany i w ten sposób przez całość przeziera chaos i brak dyscypliny.
To jednak, czym góruje
"Aleksander" nad większością obrazów z Hollywood to brutalność scen walki. Widzimy tryskającą krew, miażdżone kończyny i ucinane głowy. Szkoda, że cała reszta nie jest równie wyrazista.