WFF, dzień 7: Wampir i ksiądz, czyli głód seksu

Filmweb / autor :, , , /
https://www.filmweb.pl/news/WFF%2C+dzie%C5%84+7%3A+Wampir+i+ksi%C4%85dz%2C+czyli+g%C5%82%C3%B3d+seksu-55249
Zapraszamy Was do przeczytania kolejnej relacji z Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Tym razem nasza redakcja ocenia m.in. głośne "Pragnienie" wampira-księdza, erotyczną "Pasję Gabriela" i specyficzne "Wschodnie zabawy".

Więcej informacji o tegorocznej imprezie znajdziecie na specjalnej filmwebowej stronie.


Bić czy kochać?

Debiut Kamena Kaleva opowiada o dwóch braciach żyjących w Sofii. Jednego rzuciła dziewczyna, w związku z czym postanowił przyłączyć się do neonazistów. Drugi jest wyalienowanym artystą, który, oczywiście, zabija ból egzystencji za pomocą narkotyków i alkoholu. Pewnego dnia gang Goergiego napada na tureckiego mężczyznę oraz jego prześliczną córkę. W ich obronie staje Itso. Chłopak postanawia zaopiekować się dziewczyną, której ojciec wylądował w szpitalu.

We "Wschodnich zabawach" wszyscy nieustannie cierpią. Głównie z powodu samotności, ale istotne są również takie kwestie jak pochodzenie czy spaprane relacje rodzinne. Najgorzej z tego zestawu wypada spojrzenie na problemy rasowe. Kalev wolał raczej powiedzieć mniej niż więcej, więc w jego filmie znajdziemy tylko parę ogranych konstatacji w stylu: zawsze można wznieść się ponad podziały, zwłaszcza, gdy w grę wchodzi miłość. Osobiście wolę wątek pokonywania emocjonalnej przepaści między  Georgim a Itso. Nie dość, że został on inteligentnie odmalowany, to wcielający się w postacie braci Ovanes Torosian i Christo Christov są naprawdę rewelacyjni.

Drugi z aktorów zmarł tuż po zakończeniu prac nad filmem. W napisach znalazła się specjalna dedykacja. (ŁM)

Święty grzesznik z Kolumbii

Wbrew tytułowi ojciec Gabriel ma nie jedną, ale co najmniej dwie pasje. I to dla księdza nie do końca typowe. Po pierwsze, mocno angażuje się w sprawy swojej wiejskiej społeczności. A ponieważ jego parafia leży w kolumbijskiej dżungli, nie może narzekać na brak zajęć: mieszkańcom dają się we znaki zarówno partyzanci, jak i polujący na nich wojskowi. Raz dobry, choć zapalczywy proboszcz musi wyciągać z aresztu młodych chłopaków podejrzanych o działanie w guerilli, a innym razem –  ratować ich przed przymusowym wcieleniem do tejże. Po drugie, Gabriel ulega cielesnym żądzom i nocy nie spędza bynajmniej na odmawianiu pacierzy, ale w namiętnym uścisku z wioskową pięknością. Jak nietrudno się domyślić, szerzenie nauki Kościoła schodzi przy tych czasochłonnych zajęciach na dalszy plan.

Dorzućmy do tego obojętnego na sprawy maluczkich burmistrza o nowobogackim szlifie (jego obwieszone złotem przeguby od razu każą myśleć o powiązaniach z lokalnym narkobiznesem) i mamy zarysowane społeczne tło, które przybliża nam Luis Alberto Restrepo w „Pasji Gabriela”. Mogę jedynie domyślać się, że w katolickiej Kolumbii obranie za bohatera księdza, który ma kochankę, ale jednocześnie jest dobrym, uczciwym człowiekiem, było ciekawą prowokacją. Obraz ten przeniesiony na inny kontynent, pozostaje poprawny, ale nie wybija się zbytnio ponad przeciętność. Bardziej przekonywająco (i mniej wprost) o tragedii wojny domowej opowiadał Restrepo w swoim fabularnym debiucie sprzed sześciu lat, "Pierwsza noc".

Wraz z rozwojem akcji w "Pasji Gabriela" jest coraz mniej pasji cielesnej i pasji społecznego działacza. Na pierwszy plan wybija się za to paralela cierpienia bohatera i pasji Chrystusa. To połączenie jest chyba najciekawsze w budowie całego filmu: przypomina, jak blisko siebie znajdują się obie pasje – męka i przyjemność. Co świetnie pasuje do sensualnej i pociągającej, ale jednocześnie okrutnej rzeczywistości współczesnej Kolumbii. (MG)

Porwani z życia

W Kolumbii od całych dziesięcioleci trwają walki zbrojne. Prawicowe grupy paramilitarne walczą z lewacką partyzantką, a jej ofiarami są niewinni ludzie i to niezależnie od statusu materialnego. Swoistą narodową instytucją stały się porwania. Biednych chwyta się, by powiększyć zasoby swoich oddziałów, bogatych i obcokrajowców, aby zdobyć pieniądze z okupu. O tym właśnie opowiada pełnometrażowy debiut Rafaela Lary "Cudowna".

Ten kolumbijski film meksykańskiego reżysera jest jednym z pozytywnych zaskoczeń festiwalu. Lara nie dał się ponieść fantazji, zachował wewnętrzną dyscyplinę i stworzył zgrabną opowieść o młodym chłopaku, który znalazł się w ekstremalnej sytuacji. Udało mu się wybrnąć z kilku sytuacji, w których film mógł niebezpiecznie zboczyć w stronę ckliwego hollywoodzkiego dramatu. Lara postawił na surowe kino, wyciszone emocje i podkreślenie subiektywnego doświadczenia. Dzięki znakomitym zdjęciom i przemyślanemu montażowi (również dźwięku, co się rzadko zdarza w debiutach!) obraz broni się w zestawieniu z setkami podobnych historii. Sporym plusem jest też mało znana przynajmniej w Polsce obsada z debiutującym na ekranie Antonio Merlano na czele.

Solidna robota. (MP)

Moralny niepokój wampira

Choć wampiry z kina tak naprawdę nigdy nie odeszły, dawno już nie mieliśmy tak dużego wysypu opowieści o krwiopijcach. Co ciekawe, dość spora ich grupa to filmy dobre i bardzo dobre, jak choćby "Pragnienie" Chan-wooka Parka.

Park nie eksperymentuje, nie udziwnia. Zamiast tego opowiada staromodną opowieść o młodym księdzu, który w wyniku eksperymentu medycznego przemieniony zostaje w wampira. Nowa tożsamość nie do końca leży bohaterowi. Potrzeby wampira, jego hiperwrażliwość na bodźce zmysłowe pozostaje w konflikcie z wpojoną moralnością i pragnieniem czynienia dobra. Jest też kobieta, która całkowicie zafascynowała księdza. Ona z kolei widzi w nim środek do porzucenia nudnej domowej egzystencji, w której traktowana jest Kopciuszek przez macochę.

W porównaniu do innych filmów o wampirach, jakie pojawiły się w ostatnim czasie, "Pragnienie" wypada znakomicie. Niestety fani wcześniejszych dokonań Parka mogą być rozczarowani. Filmowi brakuje zwyczajowego polotu reżysera. Opowieść jest zbyt prostolinijna jak na kogoś, kto stworzył "Oldboya" czy "Panią Zemstę". Dlatego też bardziej polecam "Pragnienie" fanom wampirycznych opowieści niż fanom Parka. (MP)

Ojcowie i dzieci

"Gra w ojca" to kolejny przeciętny film, który powstał w bliżej nieokreślonym celu, zrealizowany przez twórców, którym brak wyczucia materii. A przecież Michael Glawogger, reżyser i scenarzysta w jednej osobie, miał zadanie ułatwione – film jest bowiem adaptacją powieści Josefa Haslingera. Wystarczyło jedynie wyciągnąć z książki ciekawą interpretację i obsadzić bohaterów w gotowej już fabule.

Dla Glawoggera powyższe zadanie okazało się ponad siły. W jego rękach symbolika i alegoria stają się kamieniami przytroczonymi do pasa, ściągającymi fabułę w dół, w bagno miernoty. Relacje pomiędzy bohaterami wyglądają na absurdalne i kompletnie niewiarygodne. Rozumiem, że to, co przytrafia się dzieciom, pozostaje w bezpośrednim związku z wydarzeniami z przeszłości. Piętnowanie faszyzmu i XX-wiecznego antysemityzmu wypada tu jednak groteskowo, i dowodzi grafomanii reżysera. Glawogger zdecydowanie lepiej zrobiłby, tworząc solidne kino gatunków, niż próbując zagłębiać się w duszę i rozprawiać na temat grzechów i win. (MP)

Niewesołe jest życie staruszka

Thomas na 83 lata, mieszka w suterenie, jego mieszkanie jest ciemne i bardzo małe, ale schludne jak on sam. Jest pełne starych mebli, wysłużonych przedmiotów. Metalowy budzik, analogowe radio, szachy, wypchana sowa... W mieszkanku jest okno, które wychodzi na ulicę, mężczyzna często przez nie wygląda, przygląda się ludziom na zewnątrz i ocenia pogodę, dzięki czemu wie, w co się ubrać, i czy czasem nie będą mu potrzebne kalosze i parasol…

Mężczyzna jest sam, jego żona zmarła, córka nie utrzymuje z nim kontaktu, właściwie nikt go nie odwiedza, spotkany przypadkiem kolega stwierdza bez ogródek: „niemal wszyscy nasi kumple z klasy dawno już umarli”… Cóż, zrobić, trochę smutno, lecz życie musi toczyć się dalej, siłą rozpędu, z przyzwyczajenia.

Podczas jednej ze swoich codziennych przechadzek, należących do obowiązkowego programu doświadczania monotonii, Thomas decyduje się przysiąść na ławce w parku. Koło niego siada równie wiekowy jegomość. Obaj chcieliby pogadać, ale jak tu zacząć rozmowę? Który z nich powinien się pierwszy odezwać, bo przecież mogliby „zamienić parę słów, czy coś”…

Lubię filmy, w których niewiele się dzieje i mało się mówi. Lubię filmy realizowane tradycyjnie, konwencjonalnie – taki filmowy slow food. Szukam w kinie przede wszystkim udanej obserwacji, drobnych gestów i skupienia. W filmie "Thomas" Miika Soiniego można znaleźć wiele takich obserwacji, powolną narrację i uważne skupienie na bohaterze, który dźwiga mozolnie (lecz jakże udatnie) cały ciężar przygnębiającej w gruncie rzeczy, opowieści o starości, o czekaniu na śmierć. Filmowy portret starego mężczyzny we wnętrzu szkicowany jest oszczędnie i chłodno. Może nawet za bardzo, ale w końcu to fiński film, więc wieje od niego zimnym wiatrem i powściągliwością północy. (MB)
 

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones