Recenzja filmu

Franklyn (2008)
Gerald McMorrow
Ryan Phillippe
Eva Green

"It's about the people you haven't met yet..."

Dzieło McMorrowa wypada pod wieloma względami uznać za wyjątkowe. Kuszące ambitną i nieszablonową wizją reżysera, imponującą stroną wizualną czy porządnym aktorstwem – ze szczególnym
Eva Green to aktorka totalna, która swoim podejściem do wykonywanego zawodu nie bierze jeńców – ją się kocha, albo nienawidzi. Z aktorstwem Francuzki jest trochę tak, jak z jej urodą – nie za bardzo pasuje do obowiązujących w Hollywood standardów. Daleko reprezentowanemu przez nią typowi kobiecości do kanonu piękna współcześnie hołubionych w Fabryce Snów Natalie Portman, Scarlett Johansson czy Angeliny Jolie. Podobnie ma się kwestia gry. Eva nie należy do grupy artystów cechujących się dużą plastycznością, niczym kameleon zmieniających twarze. Każdą sportretowaną przez siebie bohaterkę naznacza wyjątkowo silnym i trudnym do podrobienia stemplem. Jeśli dokładniej przyjrzymy się dotychczasowemu dorobkowi Green bez problemu dostrzeżemy, że najlepiej czuje się w rolach kobiet silnych, władczych i nierzadko bezwzględnych. Któż bowiem lepiej nadawałby się do tchnięcia nowego życia w postać antycznej Artemizji, na tle której kolejne oddziały ociekających krwią i potem mężczyzn przypominały grupki dzieci błąkających się po przedszkolnych korytarzach? Kto z taką łatwością odnalazłby się w skórze uwodzicielskiej femme fatale skłaniającej widza do ponownych odwiedzin krainy grzechu? Któż wreszcie byłby w stanie z taką niewidywaną już dziś klasą i sznytem wejść w buty równorzędnego partnera Jamesa Bonda i zerwać z wizerunkiem kobiety, jako wiecznego dodatku do klapy doskonale skrojonego smokingu agenta Jej Królewskiej Mości? Tego wszystkiego mogła dokonać wyłącznie Eva Green.

Znając dokonania niebanalnie pięknej aktorki można odnieść jednak wrażenie, że nie trafiła ona jeszcze na rolę pozwalającą w pełni rozwinąć skrzydła. Co prawda już od dobrych kilku lat w branży krąży co i rusz wskrzeszany i odkładany na półkę projekt biografii nieodżałowanej Marii Callas z Evą na pokładzie. Niektórzy znawcy X muzy wieszczą, iż dzięki tej produkcji mogłaby ona powtórzyć szlak przetarty przez Marion Cotillard wcielającą się w równie legendarną śpiewaczkę – Edith Piaf. Wszyscy wiemy co znajdowało się na końcu tej ścieżki – upragniony Oscar. Niestety na razie jego ewentualna realizacja lokuje się głównie w sferze marzeń wielbicieli kunsztu córki Marlene Jobert. Moim skromnym zdaniem filmem, który w największym stopniu odsłania rzeczywistą skalę talentu i wirtuozerii Evy Green jest dzieło Geralda McMorrowa.

Pisanie o kinie pokroju "Franklyna" przywołuje na myśl stąpanie po kruchym lodzie. Trzeba rozważnie dobierać słowa, by przez pozornie nic nieznaczącą sentencję nie zdradzić jakiegoś drobnego szczegółu skutecznie odbierającego przyjemności z odsłaniania kolejnych kart tej, pod wieloma względami niecodziennej, filmowej powieści. Snuta przez Anglika historia płynie bowiem aż czterema potokami, które ostatecznie, co nie powinno dziwić, muszą zbiec się w jedną rzekę.



Porzucony przez wybrankę w dniu ślubu Milo leczy złamane serce. Esser szuka wśród zaułków miasta swego zaginionego syna. Emily, studentkę sztuki, coraz mocniej pochłania udział w kontrowersyjnym projekcie. Te trzy dusze błąkają się gdzieś po londyńskich uliczkach, czwarta – zamaskowany ateista Jonathan Preest – polując na bezwzględnego przywódcę sekty Duplex Ride przemierza zakamarki ponurego Meanwhile City. Metropolii, w której każdy mieszkaniec musi legitymować się jakimś wyznaniem.

Kino McMorrowa zalicza się bez wątpienia do grona produkcji śmiałych i ambitnych. Już samo skonstruowanie tak złożonej, rozgrywającej się na wielu płaszczyznach opowieści, która tylko chwilami zdaje się wskazywać ślady drobnych niedociągnięć świadczy o tym, że Anglik pragnął rozpocząć swoją przygodę z kamerą z wysokiego C. Przez niespełna 100 minut umiejętnie trzyma liczne narracyjne cugle, a fabularne konie pędzą wyznaczoną ścieżką. Trzeba uczciwie przyznać, że od strony reżyserskiej "Franklynowi" nie można praktycznie nic zarzucić. Co więcej jest on niezbitym dowodem jego ogromnej kreatywności. Wzniesione przez wyobraźnię artysty Meanwhile City oczarowuje. Samo nader sprawne prowadzenie równoległych wątków okraszone paroma znakomitymi sekwencjami i ujęciami mogłoby raczej znamionować twórcę z dość przepastnym résumé. Wprawdzie w kilku miejscach aż prosi się, by zapierającą dech w piersiach stronę wizualną uzupełnić większą dawką substancji do przemyśleń, ale na szczęście nie obcujemy też z pięknie opakowaną intelektualną wydmuszką. Autor w każdym ze strumyków przedstawionej historii umieszcza garść kadrów, swego rodzaju kamyków budując tym samym coś na kształt ukrytych i nie do końca oczywistych pomostów pomiędzy poszczególnymi nurtami. Owe smaczki sprawiają, że kolejne seanse, pomimo znajomości powziętych rozwiązań, pozwalają nie tyle zmienić odbiór pewnych scen, co spojrzeć na nie z nieco innej perspektywy.



Największą bolączkę "Franklyna" stanowi jego czas trwania. Zazwyczaj narzekamy mówiąc, iż dana produkcja nic nie straciłaby na swej wartości, gdyby na stole montażowym skrócono ją o 15 - 20 minut. Tutaj mamy do czynienia z sytuacją dokładnie odwrotną. McMorrow porusza wiele interesujących kwestii, niestety większość z nich ledwie zaznaczając. Ciekawe obserwacje i dialogi przeplata pięknie brzmiącymi, ale pustymi w swej istocie zdaniami i frazesami. Poddaje pod dyskusję daną idee, by za moment mimowolnie skierować się na inne tory. Mając zapas paru dodatkowych chwil można było bardziej rozwinąć poboczne wątki i tym samym nadać obrazowi większej głębi. Tak otrzymujemy fabułę wciągającą i interesującą w swej budowie, ale nie do końca satysfakcjonującą w wydźwięku i przekazie. Co Anglik stawia w roli zwornika wszystkich opowieści? Traumę. Przelane na taśmę filmową historie dotykają problemu radzenia sobie z demonami przeszłości. Demonami o twarzach najbliższych. Wyraźnie przewija się tu osoba ojca. On wydaje się być u zarzewia trosk. On zajmuje miejsce głównego determinanta, który w decydującym stopniu wpłynął na obranie takiej, a nie innej ścieżki życiowej naszej trójki.



"Franklynowi" od początku towarzyszyły spore zawirowania castingowe. Z pierwotnej obsady pozostała praktycznie tylko Eva – i całe szczęście, bowiem ona nadaje tutaj ton. W debiucie McMorrowa Green chyba w sposób najbardziej zauważalny wychodzi poza ramy swojego emploi. Duża w tym zasługa samego twórcy. Studentka ze skłonnościami samobójczymi to skomplikowana i zniuansowana jednostka, nakreślona najdokładniej i najpełniej ze wszystkich przewijających się na ekranie. Francuzka, mając do dyspozycji dobrze naszkicowanego i niejednoznacznego protagonistę do odegrania, stara się nie szarżować z ekspresyjnością. Na bok odkłada efektowne gesty i korzysta z nich wyłącznie wtedy, gdy naprawę wymaga tego script. Dostając tak charakterystyczną postać Eva, sięgając po jaskrawszy zestaw min i grymasów, łatwo mogła przekroczyć cienką granicę dzielącą wyrazistość od karykatury. We "Franklynie" zdaje się znajdować złoty środek – swoją grą subtelnie rozmywa ostre scenariuszowe krawędzie Emily. Toksyczna relacja z matką, zatracanie się w destrukcyjnym projekcie, rozbicie emocjonalne podsycane bolesnymi wspomnieniami stanowią zestaw barw, w odcieniu których aktorka odnajduje się wyśmienicie. Warto zaznaczyć, że Eva, ale już grając Sally przewija się też w wątku Milo. Również i tutaj koncentruje na sobie całą uwagę widza. W tym jednak przypadku miała o wiele łatwiejsze zadanie. Jej partner Sam Riley wypada niestety, co najmniej mało przekonująco – to jedno z najsłabszych ogniw obrazu. Niby próbuje ogrywać całość na fundamencie smutku i melancholii, ale ostatecznie popada w nijakość i praktycznie zupełnie przechodzi obok swojej roli. W kategoriach niemałego zaskoczenia należy rozpatrywać kreację Ryana Phillippe. Wprawdzie pole do popisu miał dość ograniczone (przez większość czasu nosi maskę), ale samą modulacją i niskim tonem głosu nadaje Preestowi intrygujący rys. Zupełnie zadowalająco prezentuje się Bernard Hill. Spokojny, zatroskany, kierowany ojcowską troską, poświęcający każdą chwilę na poszukiwanie syna.



Tym, co sprawia, że bez zająknięcia przymykamy oko na drobne potknięcia McMorrowa jest strona wizualna. Londyn przesycony chłodnymi, błękitnych kolorami doskonale koresponduje z alienacją i osamotnieniem bohaterów, ich skrywanym w sobie bólem. Potęguje uczucie pustki. Prawdziwą wizytówkę wyobraźni i polotu Anglika odnajdziemy jednak dopiero w Meanwhile City. Tak jak wspomniałem wcześniej kraina wykreowana przez umysł twórcy wzbudza nieskrywany podziw. Myślę, że takiej wizji i rozmachu nie powstydziłby się ani Terry Gilliam, ani duet Jeunet&Caro z okresu ich najbardziej owocnej współpracy. Samo mroczne miasto oddycha steampunkowymi oparami. Zatłoczone ulice pełne są dziwaków i odmieńców. Nad strzelistymi sklepieniami katedr unosi się gęsta mgła sekciarskiej duszności. W zakamarkach roi się od Kleryków strzegących w imieniu Kościoła panujących zasad. Każda chwila spędzona metropolii stanowi prawdziwą ucztę dla oka. Trudno nie ulec niesamowitemu klimatowi tego miejsca. Oczywiście tu i ówdzie można wskazać mało znaczące wpadki w scenografii – można, gdyby budżet sięgnął pułapu 112 milionów dolarów, a nie 12.



Amerykańską edycję Blu-ray zaliczam do wąskiej grupy najlepszych wydań, jakie kiedykolwiek przewinęły się przez moje ręce. Co warte podkreślenia mamy tu do czynienia z niezwykle rzadko spotykanym typem krążka jednowarstwowego (25 GB). Tym bardziej strona A/V zachwyca. Obraz - ostry niczym brzytwa. Nie trzeba specjalnie ingerować w ustawienia parametrów wideo odtwarzacza bądź amplitunera (w przypadku niszowych filmów często zachodzi taka potrzeba), by "podkręcić" szczegółowość drugiego planu – ta wyraźnie wykracza ponad średnią. Audio w DTS – HD Master Audio 5.1 pozwala w naturalny sposób podkreślić, bazując na bardzo dobrej ścieżce dźwiękowej, unikalny charakter tej frapującej podróży. W zakres dodatków wchodzą usunięte sceny oraz ponad półgodzinny materiał, w którym poruszono wiele problemów i wyzwań związanych z produkcją. Kolejnym bonusem jest kilkuminutowe Featurette. Jeśli ktoś planuje rozpocząć swoją przygodę z BD powinien "Franklyna", wraz z ocierającymi się o techniczną perfekcję pozycjami takimi jak "Zodiak" Finchera czy "Prestiż" Nolana, rozpatrywać w kategoriach idealnego pierwszego wyboru.



Dzieło McMorrowa wypada pod wieloma względami uznać za wyjątkowe. Kuszące ambitną i nieszablonową wizją reżysera, imponującą stroną wizualną czy porządnym aktorstwem – ze szczególnym uwzględnieniem niezrównanej Evy Green. Do pełni szczęścia zabrakło niewiele. Doskwiera potraktowanie trochę po macoszemu kwestii wiary, która początkowo zdaje się jawić jako jeden z tematów przewodnich, a ostatecznie sprowadza się do roli cienkiej dzianiny zarzuconej na wybraną konstrukcję fabularną. Anglik dotyka kilku ważnych zagadnień w sposób nietypowy i wymykający się sztywnym ramom. I to właśnie ta, przejawiająca się w pewnych miejscach, umiejętność wyjścia poza schematy w podejmowaniu filmowych pierwiastków potęguje uczucie niedosytu. Gdyby autor poświęcił tyle samo energii scenariuszowym szlifom, co dopieszczaniu aspektów graficznych mówilibyśmy zdecydowanie o czymś więcej niż tylko jednym z najbardziej niedocenionych debiutów ostatnich lat.

W ostatecznym rozrachunku sytuacja z "Franklynem" przypomina trochę tę z Evą Green – albo się go akceptuje z całym "inwentarzem" i "kupuje" podejście McMorrowa, albo zupełnie odrzuca. Ja bez dwóch zdań zaliczam się do tej pierwszej grupy.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Pierwszy pełnometrażowy film Geralda McMorrowa, absolwenta New York Film Academy i reżysera licznych... czytaj więcej
Kiedy obejrzałam zwiastun tego filmu, sądziłam, że zobaczę ciekawy świat fantastyki, którego akcja dzieje... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones