Recenzja filmu

Cobra (1986)
George P. Cosmatos
Sylvester Stallone
Brigitte Nielsen

Anioł Miasta

Cobra to gliniarz nieugięty i nieprzekupny, bez reszty oddany walce z przestępczością, a przy okazji jednoosobowy oddział do zadań specjalnych. Kiedy wszystko inne zawodzi, na scenę wkracza
Lata 80. XX wieku to nie tylko synth pop, dziwne fryzury i mężczyźni w makijażu. W kinie amerykańskim to także era rozkwitu maskulinistycznego kina akcji. Tytuł gwiazdy zapewniała nie tyle dobra prezencja czy talent aktorski, co siła mięśni i znajomość wschodnich sztuk walki. Zapotrzebowanie na wygimnastykowanych herosów zaowocowało prawdziwym wysypem mniej lub bardziej rozpoznawalnych osobistości, od Michaela Dudikoffa począwszy, a na Stevenie Seagalu skończywszy. Niekwestionowanymi (a zarazem niemożliwymi do zdetronizowania) królami tego typu rozrywki była jednak dwójka rywali: Arnold Schwarzenegger oraz Sylvester Stallone. W obu przypadkach, droga do sławy była kręta i wyboista, kiedy jednak wspięli się już na szczyt, oddanie widowni było bezgraniczne.




W praktyce oznacza to tyle, że nawet najsłabszy film z udziałem któregokolwiek z panów, mógł liczyć na sukces finansowy, co nierzadko później przekładało się na kultowy status danej pozycji. Idealnym przykładem dla zobrazowania tej tendencji jest "Cobra", osadzony w miejskiej przestrzeni western na podstawie pulpowej powieści "Fair Game" Pauli Gosling. Bohaterem historii jest porucznik Marion Cobretti (Sly we własnej osobie), przez współpracowników zwany pieszczotliwie "Cobra". Cobretti to gliniarz nieugięty i nieprzekupny, bez reszty oddany walce z przestępczością, a przy okazji jednoosobowy oddział do zadań specjalnych. Kiedy wszystko inne zawodzi, na scenę wkracza Cobra i robi porządek. Jego usługi okażą się nieocenione, gdy w rodzimym Los Angeles pojawi się morderca ochrzczony jako "Nocny Rzeźnik"...




Pretekstowa fabuła obrazu George'a Cosmatosa wyraźnie czerpie inspiracje z serii filmów o Brudnym Harry'm. W niektórych momentach, jak choćby w otwierającej scenie w supermarkecie, zapożyczenia ze słynnego cyklu Clinta Eastwooda zahaczają wręcz o plagiat. Przy odrobinie dobrej woli, można by potraktować "Cobrę" jako luźny remake dzieła Dona Siegela z 1970 roku. Nie ulega wątpliwości, że oryginalność nie jest najmocniejszą stroną omawianej pozycji, na tym jednak jej grzechy bynajmniej się nie kończą. Scenariusz o wyraźnie komiksowym rodowodzie niejednokrotnie jest na bakier z logiką, a celebrowana z namaszczeniem przemoc ociera się o pastisz. W momencie premiery, krytyka powiedziała stanowcze "nie" infantylnemu eskapizmowi filmu Cosmatosa, a szydercze gremium odpowiedzialne za przyznawanie Złotych Malin, obdarowało produkcję sześcioma nominacjami (w tym dla najgorszego filmu oraz najgorszej pary aktorskiej).




Z racjonalnego punktu widzenia, "Cobra" w istocie nie zasługuje na nic innego, jak zmieszanie ze szlamem. Głupiutka, hałaśliwa bajka o niezniszczalnym stróżu prawa, który na własną rękę wymierza sprawiedliwość, to wprost wymarzony przedmiot drwin dla rozmiłowanego w okrucieństwie recenzenta. Co innego z mniej wyrobionym widzem: film Cosmatosa to jedna z tych pozycji, które w okresie wczesnego dzieciństwa rozpalały wyobraźnię niżej podpisanego do czerwoności. Brutalny, brudny świat fascynuje pomimo - a może właśnie dzięki - jego całej umowności. Porucznik Cobretti to z kolei archetypowy twardziel, facet, który po powrocie do mieszkania, kroi wyschniętą pizzę nożyczkami i zabiera się do czyszczenia broni. Anioł strzegący przeżartego korupcją miasta, nie przebierający w środkach niczym najbardziej zawzięty łowca głów. Policjant, sąd i kat w jednym.




Ci, którzy sądzą, że poza niewyszukaną fantazją, twór Cosmatosa nie ma wiele do zaoferowania, znajdują się w oczywistym błędzie. Zastosowany tutaj sposób narracji, oprawa wizualno-dźwiękowa czy nawet sam fakt hołdowania niskim gustom, to wszak kwintesencja całej dekady, a "Cobra" śmiało może uchodzić za jeden z jej "znaków szczególnych". Jeśli sądzicie, że bredzę, to obejrzyjcie jeszcze raz montaż "scenek rodzajowych" do kawałka "Angel of the City" Roberta Teppera. Mówiąc kolokwialnie: gwarantowane skopane tyłki. Ba! Tutaj nawet Brigitte Nielsen wygląda jak kobieta i nie musiała w tym celu farbować włosów na czerwono. Upozowany, pozbawiony umiaru, naciągany - wszystkie te epitety pasują do "Cobry" jak ulał. Co z tego wszak, jeśli liczy się tylko jedno: to nasz Cobra i wara od niego!
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Cobra" to wielki hit lat osiemdziesiątych, w którym główną rolę gra jeden z najbardziej rozpoznawalnych... czytaj więcej
"Cobra" to kolejny już film akcji z Sylvestrem Stallone w roli głównej po słynnym "Rambo". Powstał na... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones