Recenzja filmu

Czy naprawdę wierzysz? (2015)
Jon Gunn
Mira Sorvino
Sean Astin

Boskie trąby

Problem w tym, że reżyser nie startuje z hipotezą, ale z gotową tezą. Pozostaje mu jedynie przytoczyć dwanaście potwierdzających ją argumentów (po jednym na każdego bohatera), poklepać
Niespodzianka: film Jona Gunna startuje z interesującego miejsca. Motto "Czy naprawdę wierzysz?" zaczerpnięte jest bowiem z listu św. Jakuba i brzmi ono tak: "wiara, jeśli nie byłaby połączona z uczynkami, martwa jest sama w sobie". Oczywiście sentencja podszyta jest absurdalną implikacją (z którą skutecznie rozprawił się choćby Richard Dawkins), jakoby chrześcijanie mieli monopol na czynienie dobra. Ale sama idea przetestowania wiernych z ich wiary to niezły pomysł na film, zarzewie potencjalnie ciekawych ekranowych konfliktów. Problem w tym, że reżyser nie startuje z hipotezą, ale z gotową tezą. Pozostaje mu jedynie przytoczyć dwanaście potwierdzających ją argumentów (po jednym na każdego bohatera), poklepać współwyznawców po plecach i odpocząć po zakończeniu (jakże udanego) aktu stworzenia.



O tym, że Gunn przygotował nam filmowy aksjomat, że wygłasza kazanie skierowane przede wszystkim do tych już nawróconych, świadczy sposób, w jaki konstruuje narrację. Raz za razem powracają tu ujęcia dużego amerykańskiego miasta ukazanego z boskiej perspektywy. Emanuje z nich absolutna, niewzruszona pewność - a także przekonanie, że ludzie to zaledwie trybiki w wielkiej boskiej machinie. Ciepły głos narratora już na starcie uprzedza wypadki i fatalistycznie zapowiada, że drogi dwunastu bohaterów skrzyżują się w kluczowym momencie próby. Tyle, że ów fatalizm jest zaledwie iluzją, chwytem retorycznym. Oczywiście: tworzenie fikcji i snucie opowieści w dużej mierze polega na kreowaniu iluzji zagrożenia. Mimo to jest coś niesprawiedliwego w wykorzystaniu owego chwytu w taki sposób, by służył za dowód wspaniałości własnej wiary. Zresztą ten dowód, jaki i cały wywód, jest grubymi nićmi szyty. 

Najśmieszniejsze pozostaje jednak to, że Gunnowi udaje się w którymś momencie przezwyciężyć tę leniwą oczywistość snutej przez niego opowieści. A właściwie nie tyle przezwyciężyć, co oswoić. "Czy naprawdę wierzysz?" pożycza od "Miasta gniewu" nie tylko pomysł na wielowątkową opowieść, której linie fabularne stykają się w jednym krytycznym punkcie, ale i subtelność słonia w składzie porcelany, z jaką Paul Haggis formułował swoje przesłanie. Ba, tu jest nawet gorzej: bo Haggis bądź co bądź trzymał pewien – nazwijmy go "kinowym" - poziom. Gunn tymczasem operuje środkami wyrazu rodem z najgorszego telewizyjnego wyciskacza łez, z jakichś "okruchów życia" czy innego "z życia wzięte". Mimo to, kiedy już rozstawi wszystkie pionki na swojej planszy, kiedy da bohaterom pooddychać, a nam się z nimi oswoić – jakoś się to ogląda. Za bardzo nie boli siermiężna charakteryzacja niewiernych: zła prawniczka wierzy tylko w pieniądz i przegląda Biblię na smartfonie, a patrzący jedynie "szkiełkiem i okiem" lekarz nosi "niewierne" imię Tomasz. Nie bolą dialogi, które przypominają raczej kazania ("On cię kocha". "Skąd ta pewność"? "Bo jest bogiem".). Nie boli kanciasta inscenizacja: pastor zmagający się z dylematami wiary rysuje na kartce krzyż i zapisuje (chyba specjalnie dla widza) pytanie "czy naprawdę wierzysz?". Nie boli fakt, że film jest (zapewne niechcący) ilustracją przysłowia "jak trwoga, to do boga". Wśród bohaterów dominują przecież ludzie lgnący do Jezusa akurat w życiowych tarapatach: przestępcy, bezdomni, umierający. Tak, dostajemy garść prostych wzruszeń, prostych konfliktów, ale nikt tu nie obraża naszej inteligencji. Co najwyżej manipuluje emocjami. Do czasu.



Bo w finale Gunn wytacza ciężką artylerię. Jakby nie wystarczyło mu pokazanie, że garść osób potrafi przekuć wiarę w działanie. Jakby dobry uczynek to było za mało. Jakby wszystkie te porody, wybuchy, zwisające z mostów samochody, gangsterskie porachunki – rozegrane symultanicznie w niemej (ale znaczącej) obecności krzyża – nie składały się na dostatecznie wzniosły "dowód". Reżyser nie poprzestaje na małych cudach, sięga więc po cud przez duże "c". Koniec końców za dużo tu boskich trąb, a za mało chrześcijańskiej pokory. 

Kino religijne, żeby było cenne, powinno ryzykować, kwestionować, dotykać granicy wiary. Tutaj dostajemy zaś kino pocieszycielskie – wygodne i przewidywalne. W finale Gunn raczy nas przypowieścią, że na razie wszyscy jesteśmy jak dzieci, które siedzą i patrzą na gobelin ze złej strony. Kiedyś jednak dorośniemy, wstaniemy i zobaczymy kompletny obraz, boskie arcydzieło w całej jego wspaniałości. Ale kiedy po obejrzeniu filmu wstaniemy - chwilowo tylko ze swoich foteli kinowych - każdy z nas pozostanie sobą. Wierzący – wierzącymi, ateiści – ateistami, fani złego kina – fanami złego kina. Nie wszyscy oni spotkają się w pół drogi. 
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Filmy o odważnym zabarwieniu religijnym często spotykają się z płytką krytyką młodszej publiczności,... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones