Recenzja filmu

Człowiek ze stali (2013)
Zack Snyder
Henry Cavill
Amy Adams

Człowiek z brązu

Superman umarł już raz na łamach komiksu, ponosząc śmierć z ręki Doomsdaya. Można by odnieść wrażenie, iż ukochany symbol Ameryki został równie skutecznie pogrzebany w światku filmowym po
Superman umarł już raz na łamach komiksu, ponosząc śmierć z ręki Doomsdaya. Można by odnieść wrażenie, iż ukochany symbol Ameryki został równie skutecznie pogrzebany w światku filmowym po premierze produkcji "Superman: Powrót" z roku 2006. Wspomniany obraz wyreżyserowany został przez święcącego wówczas triumfy Bryan'a Singera odpowiedzialnego za pierwsze dwie części serii "X-Men". Megaprodukcja o astronomicznym budżecie w wysokości 209 mln dolarów nie przyniosła jednak chwały facetowi w rajtuzach, zawodząc oczekiwania tak wytwórni, jak i zagorzałych fanów.

Bazując na moich 7 letnich wspomnieniach, w/w "Superman: Powrót" nie był złym filmem. Singer bynajmniej nie zamiótł pod dywan losów Kenta z poprzednich odsłon, ukazując powrót Człowieka ze stali na błękitną planetę. Pomimo zmian fabularnych, główne skrzypce jako naczelny wróg Supermana ponownie odgrywał Lex Luthor z licem samego Kevina Spacey'ego, zaś cała intryga obracała się wobec niebezpiecznej skały zwanej kryptonitem. Po seansie z dziełem Singera utkwiła mi w pamięci scena ratowania samolotu pasażerskiego przed katastrofą, moment zderzenia pistoletowej kuli z okiem głównego herosa, szczypta humoru wpleciona zarówno w relacje Supermana/Kenta z Lois Lane jak i osobę Luthora (głównie dzięki aktorstwu Kevin SpaceySpacey'ego) oraz patetyczna, aczkolwiek budząca emocje końcówka. Jak na 7 lat od ostatniej projekcji, to chyba nieźle?

Na wieść o połączeniu sił Snydera i Nolana przy produkcji najnowszego filmu o Supermanie, fanów komiksowego bohatera ogarnęła fala ekscytacji. Twórca jednej z najlepszych adaptacji komiksu w dziejach kinematografii ("Watchmen. Strażnicy") w tandemie z osobą odpowiedzialną za wskrzeszenie postaci Batmana i przywrócenia jej należnego miejsca w filmowym panteonie gwiazd (patrz: nowa trylogia)? Obsada składająca się z takich nazwisk jak Costner, Crowe czy Fishburne? Budżet po raz kolejny przeczący granicom zdrowego rozsądku? Wszystkie składowe równania dawały jeden wynik – prawdziwy powrót Supermana.

"Człowiek ze stali" po raz kolejny ukazuje losy Clarka Kenta (Henry Cavill), poczynając od jego narodzin na planecie Krypton, poprzez burzliwy okres dorastania, aż do momentu w którym Ziemię najeżdża Generał Zod (Michael Shannon), przestępca pochodzący z rodzimej planety Supermana. Jedyny obrońca ludzkości będzie musiał podjąć śmiertelną walkę z wrogimi siłami, by chronić ludzi, wśród których odnalazł swój nowy dom...

Zapomnijcie o poprzednich kinowych odsłonach Supermana – Snyder zaoferował nam odświeżony "origin" (historię początku) postaci, rozpoczynając film od ostatnich dni planety Krypton. Jor-El (Russel Crowe), ojciec Clarka/Kal-Ela, ratuje przed śmiercią swego potomka wysyłając go na naszą planetę. Niestety, już sam początek "Człowieka ze stali" zwiastuje to, czego obawiałem się najbardziej widząc ostatnią zajawkę filmu – zbytnie rozwleczenie historii i skupienie się na postaci Supermana poszukującej swych początków i sensu istnienia. Wstęp jest co prawda efektowny wizualnie (obca planeta trawiona wojną, wrogie strony dosiadające pterodaktylopodobnych istot, powietrze przeszywane energetycznymi strzałami...), niemniej dłuży się, pozostawiając widza w nieznośnym oczekiwaniu na ujrzenie tytułowej postaci ze swym charakterystycznym logo...

Po przydługawym prologu film bynajmniej nie nabiera tempa, rezonując wokół postaci Kenta będącej społecznym wyrzutkiem bez swego miejsca we wszechświecie. Jego tułaczka po różnych zakątkach Stanów Zjednoczonych przeplatana jest bolesnymi wspomnieniami z dzieciństwa. Część fabuły obejmująca okres dojrzewania przyszłego Supermana jest bodajże najciekawszym i najbardziej emocjonalnie nacechowanym elementem filmu. Młody Clark, za namową swego przybranego ojca Jonathana (Kevin Costner), postanawia ukryć swoje nadprzyrodzone zdolności przed światem. Kluczowy moment w relacji przyszywanego ojca z synem jest w stanie poruszyć widza (pomimo swej oczywistej banalności), czego nie można powiedzieć o reszcie filmu. Dopiero przy samej końcówce Snyder ponownie uderza w czułą strunę poprzez zmuszenie Supermana do podjęcia moralnie kontrowersyjnej decyzji. Reszta prób wywołania emocji u kinomana zwyczajnie spala na panewce. W mocno krytykowanym "Superman: Powrót" scena gdy pozbawiony mocy Kent ulega zwykłym oprychom Luthora, kończąc z twarzą w błocie i własnej krwi, jest przynajmniej do pewnego stopnia wzruszająca. W "Człowieku ze stali" zaś podniosła muzyka towarzyszy większości "epickich" (w zamierzeniu) sekwencji, stopniowo coraz bardziej męcząc sztucznie pompowaną podniosłością wydarzeń.

"Człowiek ze stali" nie zawiódł w jednym aspekcie, mianowicie w rozmachu starć okraszonych pierwszoligowym CGI (efekty specjalne). Skala zniszczeń podczas kolejnych potyczek Supermana z pozaziemskimi adwersarzami zrywa kapcie ze stóp, zjadając na śniadanie pojedynki ze wszystkich trzech "Transformersów" razem wziętych. Destrukcji ulegają ulice, budynki, wielopiętrowe kondygnacje, o samochodach nie wspominając. Te ostatnie fruwają w powietrzu niczym pyłki na wiosnę, siejąc popłoch i zamęt wśród uciekających ludzi. Podczas finałowego starcia Superman i Zod nie szczędzą sobie razów, okładając się czym i gdzie popadnie. Z jednej strony tak efektowna orgia zniszczeń i destrukcji cieszy swym rozmachem, z drugiej jednak całemu zamieszaniu brak spójności i charakterystycznych elementów. Po n-tej z kolei eksplozji wstrząsającej budynkami w samych fasadach, widz zaczyna mieć powoli dość komputerowo generowanego chaosu. Szczątkowa wymiana zdań pomiędzy walczącymi bynajmniej nie dodaje kolorytu starciom ostatecznie sprawiając, iż druga połowa filmu stanowi wypalający gałki oczne monotonny spektakl kolejnych mordobić.

Byłem skłonny uwierzyć, iż potraktowanie nowych przygód Supermana ze śmiertelną powagą ma szansę się udać. Jak na złość, lekko zawadiacki charakter poprzednich inkarnacji Kenta stanowił jedną z zalet wcześniejszych filmów. Tym razem jego relacja z Lois Lane pozbawiona została humorystycznego pazura, między wspomnianą dwójką nie iskrzy nawet na moment, można również zapomnieć o wymianie ciętych uwag. Rola panny Lane (Amy Adams) w "Człowieku ze stali" ogranicza się głównie do bycia porywaną (z wyjątkiem akcji na statku obcych) i ratowaną.

Jest w filmie parę scen, które aż prosiłyby się o lżejsze potraktowanie w celu rozładowania nabzdyczonej do granic możliwości pompatycznej atmosfery. Jedna z nich, tj. przesłuchanie Supermana w tajnej bazie wojskowej, niemalże zahacza o element humorystyczny, reszta filmu jednak ugniata się pod naporem wzniosłych czynów i jeszcze bardziej wzniosłej muzyki. Tej ostatniej zaś daleko do charakterystycznego motywu przewodniego serii (tutaj boleśnie nieobecnego), będąc niemalże typowym "kopiuj-wklej" podobnej szaty dźwiękowej z innych przeładowanych patosem produkcji. Film o Supermanie bez słynnego utworu Johna Williamsa brzmi niczym smutny paradoks. Nawet Singer nie popełnił tego błędu, znajdując w swojej wersji miejsce dla wiekowej kompozycji. Jeśli zaś ktoś (czyt. Snyder) decyduje się na rezygnację z muzycznej spuścizny poprzedników, niech przynajmniej zaoferuje substytut godnie zastępujący pierwowzór.

Czy ktoś narzekał przypadkiem na Brandona Routha w roli Supermana u Bryan'a Singera? Niestety, Henry Cavill gra z miną wiecznie strapionego nieszczęśnika z kijem od szczotki wsadzonym w wiadome miejsce, będąc jeszcze sztywniejszym niż poprzedni aktor. Oczywiście największą winę w takim przedstawieniu Człowieka ze stali ponosi Snyder na spółkę ze scenarzystą, usilnie odbierając "eSowi" resztki poczucie humoru. Inna sprawa to dobór głównego złego, tj. Generała Zoda. O ile aktorowi odgrywającego rolę mściwego złoczyńcy (Michael Shannon) nie można wiele zarzucić, tak jego wysiłki idą na marne poprzez mały potencjał kreowanej postaci. Większość rysów psychologicznych Zoda zostaje dodanych pod sam koniec filmu, niejako na doczepkę, zamykając całą motywację Generała w jednym-dwóch zdawkowych zdaniach. Lex Luthor, tak w wykonaniu Hackmana jak i Spacey'ego, wciąż pozostaje niedoścignionym wzorem naczelnego wroga Supermana, łącząc niebanalny charakter ze szczyptą ironii, humoru i "cojones".

Co nieprzyjemnie zaskakuje i skutecznie obniża przyjemność z seansu to niesamowite wręcz spłycenie sylwetki głównego bohatera. Pomimo przedstawienia jego dylematów moralnych, traumatycznych przeżyć z dzieciństwa oraz zepchnięcia na margines przez społeczeństwo, brak jego obecności jako typowego herosa przywdziewającego czerwono-niebieskie barwy skazuje Supermana na dalszy plan. Przez ponad połowę filmu Człowiek ze stali niemalże nie istnieje, okazjonalnie pomagając pod płaszczykiem anonimowości ludziom w potrzebie. Jak już wspomniałem wcześniej, rys psychologiczny trapionego konfliktem wewnętrznym Kenta skutecznie buduje jedynie burzliwa przeszłość, w której przybrany ojciec wpoił przyszłemu Supermanowi swój własny światopogląd, jednocześnie ucząc go panowania nad swymi emocjami (jedna z niewielu świetnych scen gdy młody Clark zaczyna odbierać wszystkie sygnały swoimi wyostrzonymi zmysłami). A że flashbacki z przeszłości ustępują w końcu miejsca niekończącej się serii bezpłciowych starć? Cóż, prawa rynku i nastawienie na efektowną ekranową młóckę robią swoje.

Udając się żwawym krokiem na długo wyczekiwany seans "Człowieka ze stali" nuciłem sobie ochoczo pod nosem charakterystyczny temat muzyczny z poprzednich kinowych "Supermanów", w myślach wciąż powtarzając sobie, iż Snyder i Nolan nie mają prawa zawieść. Po projekcji filmu pozostało mi jedynie uczucie zniesmaczenia nadmiarem przesadnie chaotycznej rozwałki i przesytem komputerowych efektów oraz zawód spowodowany pozbawionym charakteru Supermanem i brakiem wbijającej w fotel szaty muzycznej. Szybkensem opuściłem salę kinową z nosem opuszczonym na kwintę, ponownie nucąc utwór Johna Williamsa i zadając sobie retoryczne pytanie: "Snyder i Nolan, jak mogliście to tak zepsuć...?". Pomimo miażdżącej krytyki, zdecydowanie wolę wersję Singera (o klasycznych dwóch "Supermanach" z Reevem nie wspominając), po której w pamięci zostają co bardziej charakterystyczne sceny. Z nowego "Człowieka ze stali" pozostanie mi jedynie wspomnienie totalnej ekranowej destrukcji na niespotykaną dotąd skalę. Destrukcji tak Metropolis jak i mitu Amerykańskiego herosa. Miał powstać najlepszy Człowiek ze stali z rąk Snydera i Nolana, otrzymaliśmy zaś tanią imitację z brązu uginającą się pod ciężarem własnej patetyczności. Ot, spektakularnie wykonana wydmuszka

Ogółem: 6/10

W telegraficznym skrócie: "Człowiek ze stali" oferuje 1h powolnie prowadzonej historii i kolejne 1,5h czystej ekranowej rozwałki; bezbarwny i poważny Superman oraz przesadnie napompowana epickość drażni i męczy; zabrakło odrobiny humoru, zapadającej w pamięć muzyki (zapomnijcie o Williamsie) oraz charakteru; typowe popcornowe filmidło; od twórców klasy Snydera i Nolana oczekuje/oczekiwało się znacznie więcej. Ogromny zawód.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Postać Clarka Kenta jest mi znana nie od dziś. Jako dziecko czytałem komiksy i oglądałem bajki o... czytaj więcej
Historię przedstawiającą losy Clarka Kenta zna chyba każdy. Po co więc powielać schemat – którego podstaw... czytaj więcej
Nadzieja matką głupców, mawiają jedni. Czasem jednak tylko na niej można polegać, wtórują im drudzy. W... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones