Recenzja filmu

Wojownik (2011)
Gavin O'Connor
Joel Edgerton
Tom Hardy

Do krwi ostatniej

Nie lubię MMA. Nie lubię nawet boksu. Ale pokochałem ten film. Pierwsza scena - starszy facet wraca wieczorem do domu, na progu siedzi młodszy facet, witają się, starszy wyraźnie zszokowany
Nie lubię MMA. Nie lubię nawet boksu. Ale pokochałem ten film.

Pierwsza scena - starszy facet wraca wieczorem do domu, na progu siedzi młodszy facet, witają się, starszy wyraźnie zszokowany obecnością młodszego. Wchodzą do domu, gadają, powoli dowiadujemy się, kim dla siebie są, dlaczego reagują na siebie tak, nie inaczej, dlaczego młodszy ma żal do starszego. Wszystko naturalnie, bez zbędnego zadęcia, szczerze i emocjonująco. I tak właśnie wygląda cały film.

Jest maksymalnie angażujący, wywołuje wielkie emocje, sprawia, że nie da się nie stanąć po stronie któregoś z bohaterów, jest przy tym szczerzy. O'Connor wykłada motywacje bohaterów (co z tego, że sztampowe) w wiarygodny sposób, mozolnie budując wokół nich atmosferę skrajnej determinacji, oferuje sporo opadów szczęki i tyle samo wzruszeń, a nawet jeśli czasem wkradnie się patos, to jest to forma patosu, jaki toleruje - odpowiednio dawkowany, przyspieszający łzawienie oczu w co ważniejszych scenach, podkreślany patetyczną, ale idealnie pasującą muzyką. Słowem, wszystko na swoim miejscu.

Tak właśnie powinny wyglądać filmy o rywalizacji sportowej - z ekranu non stop biją krew, pot, łzy i potężne dawki testosteronu, a to wszystko podlane obyczajowym sosem w moim ulubionym smaku.

Ale nie byłoby tak wysokiej oceny, gdyby nie aktorzy. Tom Hardy przechodzi samego siebie - smutek i ponura determinacja bijąca z jego twarzy, stosunek do ojca i brata, wyrażany poprzez nasycone pogardą i sarkazmem cierpkie słowa, wreszcie samo przygotowanie fizyczne - facet ledwie mieści się w kadrze. Ale i tak najlepsze są jego pojedynki. Grany przez niego Tommy wchodzi do klatki, punktuje przeciwników w dziesięć sekund i schodzi, nie oglądając się na sędziów, jakby opuszczał miejsce zbrodni. Geniusz.
Obok Hardy'ego  świetnie gra Nick Nolte - ojca, byłego alkoholika, odtrąconego przez obu synów, starającego się odzyskać ich zaufanie, no i Joel Edgerton, najsłabszy z nich trzech, ale trzymający wysoki poziom.

"Warriorowi" można zarzucić, że jest przewidywalny, że w wielu miejscach scenarzyści poszli na łatwiznę, że często wkradają się schematy - nic to. Film nadrabia potężną dawką tego, o czym wcześniej pisałem. Podczas seansu takich filmów kompletnie przestaje się zwracać uwagę na nieistotne techniczne detale czy popadanie w schematy. Bo skoro te same schematy cały czas dają radę, a twórcy potrafią z nich dobrze korzystać, a nawet jeśli nie raz coś im nie wyjdzie, to nadrabiają to sercem, włożonym w tworzenie filmu. Tak, właśnie. Czuć, że to film robiony z sercem, nie odwalona pod publiczkę pańszczyzna. I to również ma wpływ na moją wysoką notę.

Kto na tym filmie nie uroni choć jednej łzy, ten niech przestanie go oglądać i wraca do fabryki robotów. Rzekłem. 
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Kinematografia zawsze lubiła sport. Jest on najlepszą ilustracją walki, poświęcenia, rywalizacji oraz... czytaj więcej
Czy można, wykorzystując banał, zrobić kawał dobrego kina? Moim zdaniem "Wojownik" udowadnia, że tak.... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones