Recenzja filmu

Doonby. Każdy jest kimś (2013)
Peter Mackenzie
John Schneider
Ernie Hudson

Dotyk anioła

Snując historię przybysza, który zmienia życie mieszkańców prowincjonalnej mieściny, Mackenzie sięga po zgrane klisze i fabularne schematy. Brakuje mu jednak rzemieślniczej sprawności, by
Każdy jest kimś, ale nie każdy powinien robić filmy. Zwłaszcza wtedy, gdy – jak Peter Mackenzie – ideologiczne przesłanie przedkłada nad filmową gramatykę i prawa X muzy.  Brytyjski twórca, który w ciągu 40 lat zjadł zęby na reklamie, postanowił stworzyć pełnometrażowy film z przesłaniem. Zamiast tego wyszła mu blisko dwugodzinna reklama ruchów pro-life, w której więcej jest doktrynerstwa i intelektualnych wycieczek na skróty niż uczciwie potraktowanego filmowego rzemiosła.



Zaczyna się jak w westernie: samotny facet znikąd przybywa do maleńkiej mieściny na amerykańskiej prowincji. Ma skórzane kowbojki, dżinsową kurtkę, rozwiany włos i pogodne spojrzenie. Tylko na pozór przypomina jednego z tych groźnych włóczęgów, którzy w "Niesamowitym jeźdźcu" Eastwooda i temu podobnych filmach gorącym żelazem wypalali zło z tego padołu łez. To raczej anielski Artur Barciś z "Dekalogu" – tyle że z długimi włosami i posturą dziarskiego kowboja. Sam Doonby (John Schneider) łagodny jest jak owieczka, kiedy kończy swoją zmianę  w miejscowym barze, bawi się maskotką, wygłasza mądre zdania w stylu Paulo Coelho, zapisuje kolejne strony swojego pamiętnika i tylko czeka, aż któryś z mieszkańców miasteczka znajdzie się w niebezpieczeństwie. Wtedy niczym dziecko Supermana i Strażnika Teksasu zjawia się na miejscu i ratuje z opresji.

Snując historię przybysza, który zmienia życie mieszkańców prowincjonalnej mieściny, Mackenzie sięga po zgrane klisze i fabularne schematy. Brakuje mu jednak rzemieślniczej sprawności, by połączyć je w spójną całość. W "Doonbym…" razi inscenizacyjna nieudolność, a kluczowe sceny filmu przypominają najgorsze momenty z seriali z lat 90. Warsztatowych błędów jest tu całe mnóstwo, a tylko część da się wytłumaczyć budżetowymi ograniczeniami, które z pewnością odcisnęły swe piętno na filmie Mackenziego.



Brytyjski reżyser bardziej wierzy w antyaborcyjne przesłanie swego filmu niż w kino. Za nic ma ekranowy realizm i zasady gramatyki filmowej. Dla estetycznego efektu potrafi zaaranżować groteskową scenę, w której pięćdziesięcioletni samotny facet siedzi w swym pokoju otoczony palącymi się świecami, a jego ulubionym montażowym zabiegiem okazuje się ściemnienie. Drażni też sposób, w jaki Mackenzie opowiada o związku głównego bohatera z córką miejscowego ginekologa (specjalizacja lekarza nie jest przypadkowa). Romans pięćdziesięcioletniego faceta i  parę lat młodszej kobiety wygląda tu jak amory licealistów z "Glee", a seksualna wstrzemięźliwość obojga może budzić podziw lub wątpliwości. 

W "Doonbym" bohaterowie są zaledwie pacynkami w teatralnym przedstawieniu o słusznej wymowie. Antypatyczna blondynka (koszmarna rola Jenn Gotzon)i jej zazdrosna koleżanka (Brandi Blevins), szlachetny włóczęga i barman o złotym sercu… U Mackenziego stają się oni bohaterami filmowego moralitetu, w którym dramaturgiczne reguły muszą ustąpić miejsca dydaktycznej historii o tym, że każde życie jest wartościowe. Moralitetu bardzo źle zagranego i pełnego intelektualnych uproszczeń.  
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones