Recenzja filmu

Agent XXL: Rodzinny interes (2011)
John Whitesell
Martin Lawrence
Brandon T. Jackson

Gruby i głupszy

Rozdęte, sztuczne ciała umieszczonych w billboardowym świecie bohaterów (bohaterek?) to kiepski materiał na film. I jeszcze gorszy na dowcip.
Nie jest dobrze. Martin Lawrence, kiedyś niezły komik i sparring-partner Willa Smitha w "Bad Boys", idzie w ślady Eddiego Murphy'ego. Kolejne role spychają go na samo dno popkultury, gdzie humor jest już tylko elementem faszystowskiej z ducha retoryki, a wszystko, co nie jest smukłe, gładkie i wyrzeźbione, pozostaje obrzydliwe i zasługuje na każde szyderstwo. Monstrualnie otyłe wcielenie z serii "Agent XXL" wskazuje kierunek ewolucji jego vis comica i wydaje się,  że jest to droga bez powrotu. W drugim już sequelu opowieści o agencie FBI, który pracując pod przykrywką, wskakuje w galoty usłużnej i charakternej mamuśki Hattie, niestrudzeni scenarzyści podrzucają bohaterowi synalka. Co dwie głowy to nie jedna?

Synuś (irytujący Brandon T. Jackson) za sprawą swojej obezwładniającej głupoty wplątuje się w gangsterskie porachunki i podobnie jak tatuś, któremu fabuła nakazuje unieszkodliwić złoczyńców, musi w trybie awaryjnym przebrać się w damskie ciuszki. Panowie udają się razem do artystycznej szkoły dla dziewcząt, gdzie czekają ich "przygody", wymyślane chyba przez firmowy ekspres do kawy. Większość z nich opiera się na radosnych slapstickowych motywach w rodzaju zderzenia stupięćdziesięciokilogramowej kobiety z lakierowaną podłogą, albo problemu z załatwianiem potrzeb fizjologicznych.
 
Kiedy twórców zawodzi zmysł niepoprawnych jajcarzy, puszczają nogę z gazu i pozwalają, żeby kiepski scenariusz "prowadził się sam". Obok dzieciaka, który nie chce uczęszczać do koledżu, bo woli rapować o życiu na dzielni, pojawia się więc baletnica z dobrego domu, której blada cera i blond włosy przeszkadzają w zostaniu pozytywną bohaterką, rudy (a więc fałszywy) przybysz z dalekiej Europy, w którego egzotycznym akcencie czają się zło i oraz zalotny dozorca – obowiązkowo tłusty i lubieżny.

Bohaterów otacza tłum gorących dziewcząt z akademika. Jedna jest tu piękniejsza od drugiej, ale ich funkcja jest podobna i nie zawęża się do poszerzania grupy odbiorczej o statecznych panów, przekraczających smugę cienia. Mają one kolektywnie uwypuklić podstawowe źródło komizmu. Rozdęte, sztuczne ciała umieszczonych w billboardowym świecie bohaterów (bohaterek?) to jednak kiepski materiał na film. I jeszcze gorszy na dowcip.
1 10 6
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones