Recenzja filmu

Yves Saint Laurent (2014)
Jalil Lespert
Pierre Niney
Guillaume Gallienne

Jęk mody

Największym grzechem reżysera i scenarzystów jest kurczowe trzymanie się dwóch standardowych (niestety) tendencji biografii filmowych. Po pierwsze: w biegu do ogarnięcia całego życiorysu leci się
Czyżby moda? Kino w ostatnim czasie dość intensywnie eksploatuje biografię słynnego kreatora. W 2010 mieliśmy dokument "Szalona miłość", teraz do kin trafia fabularny "Yves Saint Laurent", a na horyzoncie czai się "Saint Laurent", w którym tytułowego bohatera zagra Gaspard Ulliel. Jak na razie ta kolekcja nie jest jednak zbyt imponująca. W filmie Jalila Lesperta niby jest wszystko, co trzeba: salony, high-life, wielki świat. Ale zamiast ekranowego haute couture dostajemy tanią konfekcję.



Największym grzechem reżysera i scenarzystów jest kurczowe trzymanie się dwóch standardowych (niestety) tendencji biografii filmowych. Po pierwsze: w biegu do ogarnięcia całego życiorysu leci się po łebkach, skacząc od faktu do faktu, byle upchnąć ich jak najwięcej. Quentin Tarantino zwierzał się niedawno w jednym z wywiadów, że z tego powodu nie lubi całego biograficznego gatunku. Jeśli chcesz zrobić film o Elvisie, zrób film o jednym dniu z życia Elvisa – radził. U Lesperta nie znalazłby jednak posłuchu. Jeszcze bardziej przeszkadza drugie prawidło, któremu hołduje reżyser. To, co faktycznie wyróżnia danego bohatera, zostaje zepchnięte na drugi plan kosztem relacjonowania jego życiowych perypetii. Talent protagonisty uznany zostaje za coś niepodlegającego dyskusji i nie wymagającego wyjaśnienia. Czas ekranowy poświęca się więc osobistym dramatom gwiazdy. Dramatom, które w przypadku większości person są przecież dokładnie takie same.



Rozumiem chęć poznania człowieka kryjącego się za maską publicznego wizerunku, pokusę zgłębienia podszewki mitu. Ale zazwyczaj i tak sprowadza się to do freudowskich frazesów i prostego łańcuszka zależności: za młodu to, więc na starość tamto. O ile ciekawszy byłby portret Yves Saint Laurenta jako artysty niż relacja faktu, że miał takiego, a takiego kochanka albo brał takie, a takie narkotyki. Lespert sprawozdaje ładnie, ale nic z tego nie wynika. Oglądamy sceny kolejnych pokazów i sekwencje zza kulis, ale to nie wystarczy do pokazania, na czym polegała wielkość projektanta. Brakuje wskazania, jak sfera osobista kształtowała tu sferę artystyczną, a także szerzej zarysowanego kontekstu, bardziej wnikliwego portretu środowiska. Narrator mówi nam: "to było rewolucyjne, on ma talent!", ale złota zasada kina brzmi przecież: "Nie mów – pokazuj". W którymś momencie padają znamienne słowa: "Gustu nie da się nauczyć, z tym trzeba się urodzić". Szkoda, że twórcy rzutują ten mechanizm na widza. "Nie znasz się? Cóż, musisz nam wierzyć na słowo".

Efekt końcowy nieznacznie łagodzi kreujący Saint Laurenta Pierre Niney. Wdzięcznie odgrywa on kolejne neurozy i metamorfozy swojej postaci – bez osuwania się w karykaturę, bez aktorskiego małpowania. Niestety, przypadła mu rola bohatera tragicznego. Musi się bowiem zmagać z siłą wyższą – ciążeniem filmowego nudziarstwa, przyprawionego jeszcze na dodatek pruderią. Kiedy bohater ma się Upodlić, to oczywiście wciąga kreskę i idzie do klubu gejowskiego. No koniec świata, normalnie.
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones