Recenzja filmu

Spawn (1997)
Mark A.Z. Dippé
Michael Jai White
John Leguizamo

Kpina z piekła rodem

Al Simmons (Michael Jai White), podczas jednej z misji dla rządu USA, zostaje zdradzony przez swoich przełożonych, którzy wydają na niego wyrok śmierci. Zabójca z odległości kilki centymetrów
Al Simmons (Michael Jai White), podczas jednej z misji dla rządu USA, zostaje zdradzony przez swoich przełożonych, którzy wydają na niego wyrok śmierci. Zabójca z odległości kilki centymetrów wypala w niego pocisk, spalając mu twarz na skwarkę, a sam Al trafia do piekła. Tam zawiera układ z Malebolgią - będzie mógł wrócić na Ziemię do swojej żony, jeśli zgodzi się na służbę złu, a w przyszłości, jeśli się sprawdzi, poprowadzi piekielna armię do walki w końcowej bitwie znanej z Biblii jako Armageddon. Al wraca więc na Ziemię jako Spawn. Nie spodziewał się jednak, że na Ziemi od jego śmierci minęło już 5 lat, jego ukochana żona Wanda (Theresa Randle) ułożyła sobie życie z innym mężczyzną (jego dawnym przyjacielem Terrym) i ma z nim dziecko, którego on nigdy jej nie dał. Sam bohater odziany w dziwny kostium, wypełniony nekroplazmą, nie wie kim się stał. Miotany przez resztki wspomnień, miłości do swojej żony i nienawiści do ludzi, którzy stworzyli go takim, jakim teraz jest, Spawn jako wysłannik służb ciemności nieoczekiwanie stanie do walki ze złem, które go stworzyło. Naprawdę znakomita fabuła, nieprawdaż? Od razu jednak chcę zaznaczyć, że jest to splot wydarzeń, które mogliśmy prześledzić w komiksie znakomitego autora Todda McFarlane'a, który dał się poznać nawet polskim czytelnikom jako artysta nietuzinkowy, który przez długi czas tworzył przygody "Spider-mana" i jego przygody niekiedy wynosił do rangi geniuszu (jego opowieść "Maski" znana wytrwałym czytelnikom TM-Semic, spokojnie powinna mu przynieść komiksowego Oscara), nie zaś filmu, który został wyreżyserowany przez pana, o niewiele mówiącym imieniu i nazwisku, a mianowicie Mark A.Z. Dippé. Nie drapcie się jednak w głowę, jeśli nie możecie skojarzyć tego nazwiska, gdyż tego pana po sprofanowaniu "Spawna" (profanacja podwójna, gdyż osobnik był już martwy), już nikt, prócz tych co bawią się w projekty telewizyjne, nie zatrudnił przy większym projekcie. I całe szczęście... Przywołałem jednak fabułę komiksu, bo ta została przeniesiona do filmu całkiem dokładnie. Cóż, nie będę ukrywał, że film miał pewne aspiracje, by stać się obrazem, który wiernie trzymałby się fabuły komiksu, lecz bardzo szybko te aspiracje zostały pogrzebane. Z początku bohater, który nie wie, kim jest, spotyka na swej drodze dawnego Spawna, który obecnie przybrał bardziej ludzką postać, a mianowicie hrabiego Cogliostro (Nicol Williamson), a później musi się zmierzyć z nikczemnym wysłannikiem piekła Violatorem (John Leguizamo), który ma żal do Maleborgii, że to nie jego uczyniła generałem, który pokieruje atakiem na Ziemię. Że co? Że znowu nawiązuję do komiksowych treści? Fakt, zapomniałem, że te postacie, które doskonale znane z kart komiksu, zostały wrzucone do filmu w zasadzie od niechcenia. Okazuje się bowiem, że filmowy Klown to jakiś dowcip w wykonaniu Leguizamo, a Violator, w którego się przeistacza, to jakieś efekciarskie nieporozumienie, bazujące chyba na zwieszeniu się komputera odpowiedzialnego za efekty specjalne (postać, jak postać, ale jej ruchy to porażka nawet jak na rok 1997). Przyznam, że szkoda o nich w ogóle gadać, nawet biorąc pod uwagę iż tworzone były dziesięć lat temu. Dodatkowo aktorstwo filmu to straszna tragedia (straszniejsza niż sam film) i amatorszczyzna najwyższych lotów, podobnie jak i dialogi, które piorunują idiotycznymi odzywkami w nich zawartymi. W pewnym momencie Spawn, dzięki swojemu płaszczowi kamufluje się w murze i wygłasza coś w stylu "Oooo Yeah" - takie zdanie może powiedzieć Donatello z "Turtlesów" albo Rocco Siffredi w jednej ze swoich produkcji, ale takie odzywki u Spawna wręcz śmieszą i wołają o pomstę do nieba- lub w tym wypadku piekła. Zresztą nie dziwię się, że nawet Amerykanie powiedzieli o filmie, że to jedna z najbardziej głupich i idiotycznych produkcji roku, a film zasłużenie, moim zdaniem, znalazł się na liście 10 najgorszych filmów roku. Spawn wyrastał przez długie lata, na zupełnie nietuzinkowego, trudnego do jednoznacznego zaklasyfikowania bohatera, który moim zdaniem, nie ma sobie równych w komiksowym świecie, lecz to, co zostało stworzone na potrzeby filmu, dziwi, szczególnie, że w tym paskudztwie swoje palce maczał Todd McFarlane, czyli "ojciec" "Spawna". Chłop się co prawda tłumaczył na różne sposoby m.in. tym, że musiał się wpasować ze swoja historią w odpowiednią grupę wiekową, (dzięki czemu nie zobaczyliśmy między innymi cholernie wyrazistej postaci, jakim był w komiksie Kincaid, o co wielu czytelników miało mu za złe), lecz jak zwykłem mawiać - tłumaczyć się jedynie muszą ci, co rzeczywiście mają coś na sumieniu. Założę się o litr nekroplazmy, że sam McFarlane się wstydzi tego filmu i jest dla niego ujmą na honorze. Miano do dyspozycji świetny materiał, natomiast nie tylko go nie wykorzystano należycie, co więc sprofanowano. Jeśli ktoś ominął moje wcześniejsze dywagacje, a skupił się tylko na ostatnim fragmencie, specjalnie dla nich oznajmiam - film jest porażką, najgorszą ekranizacją komiksu, jaka kiedykolwiek powstała, a na cały obraz trzeba spuścić zasłonę milczenia. Jeżeli z kolei chodzi o komiks, to polecam go wszystkim, a jeśli już się ktoś do niego przekona, niech zaczytuje się do nieprzytomności w kolejnych odcinkach, gdyż naprawdę warto. Natomiast jeżeli chodzi o film, moją sugestią jest to, by zniszczyć wszelkie kopie tego obrazu i spróbować nakręcić "Spawna" jeszcze raz, gdyż postać ta zasługuje na dobre przeniesienie jej na ekran, jak mało która z całego komiksowego światka...
1 10
Moja ocena:
1
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Na początek tej recenzji warto moim zdaniem się przyznać, że nigdy w życiu nie czytałam komiksu Todda... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones