Recenzja filmu

Daphne (2017)
Peter Mackie Burns
Emily Beecham

London falling

Pełnometrażowy debiut reżyserski Petera Mackiego Burnsa to subtelne studium charakteru bardzo niesubtelnej dziewczyny – a przy okazji portret życia współczesnych młodych londyńczyków. Daphne
Daphne nie wierzy w miłość, a przynajmniej stara się przekonać o tym każdego, z kim rozmawia. Czytuje – i cytuje – Slavoja Žižka, głośno krytykuje "współczesną konsumpcyjną kulturę", regularnie zapomina, że ma 31 lat, i co wieczór zapija się na śmierć w jakimś lokalu, kończąc w łóżku z kim popadnie. Ewentualnie – już w drodze do domu właśnie poznanego chłopaka – postanawia głośno oznajmić podrywaczowi, że nici z one night standu, bo nie podoba jej się jego słownictwo. Permanentnie otoczona ludźmi, Daphne de facto praktykuje samotność w tłumie: oddala się od znajomych, alienuje każdą nowo poznaną osobę i na każdym kroku daje znać o swojej mizantropii. Niby wyzwolona, ale chyba raczej wykolejona.

Pełnometrażowy debiut reżyserski Petera Mackiego Burnsa to subtelne studium charakteru bardzo niesubtelnej dziewczyny – a przy okazji portret życia współczesnych młodych londyńczyków. Daphne (Emily Beecham) nie jest żadnym głosem pokolenia, ale jej styl życia jest znamienny: zawieszona między pracą w hipster-knajpie a zamawianym na wynos żarciem, między kłótniami z matką a kolejnymi katastrofalnymi randkami, między permanentnym brakiem pieniędzy a conocnym, całonocnym imprezowaniem. Nie powinno dziwić, że dziewczyna raz za razem podaje się za młodszą, niż jest: funkcjonuje przecież w dziwnym stanie zawieszenia, prowadząc niby dorosłe życie według nawyków burzliwej młodości; w stanie nieobcym zastępom jej rówieśników. Szanse na zmianę? Znikome. Pewnego wieczoru Daphne staje się świadkinią brutalnej napaści – ale następnego dnia życie toczy się dalej, jak gdyby nigdy nic. Czy w spirali wyparcia i autodestrukcji nie będzie miejsca na katharsis? 
 
Kto widział rewelacyjny miniserial "Fleabag" z Phoebe Waller-Bridge, ten może krzyknąć "bingo!". Burns przedstawia nam podobną bohaterkę, również usiłującą desperacko zagłuszyć głos sumienia i introspekcji koktajlem z seksu, alkoholu oraz żenady. A przy tym – podobnie jak Waller-Bridge i jej ekipa – twórca nie wychodzi z pozycji moralizatorskiej, nie patrzy na postać z góry. W porównaniu do "Fleabag" w "Daphne" jest jednak trochę mniej komedii (choć film wciąż bywa śmieszny) oraz zabaw z formą. Reżyser opowiada w standardowo realistycznym stylu: chwyta odrobinę poezji miasta nocą, ale bez upajania się feerią kształtów i kolorów. Co najwyżej – raz na jakiś czas – "zdejmie" bohaterkę w jakimś ekscentrycznym kadrze. Przede wszystkim zależy mu bowiem na zarejestrowaniu wszystkich niuansów świetnej roli Beecham, która – za podszeptem scenariusza Nica Mensingi – testuje wiele niewygodnych emocjonalnych stanów, ostro ryzykując utratę widzowskiej sympatii i empatii. Film stanowi w zasadzie szereg luźno powiązanych mikroscenek, nie ma tu klasycznego fabularnego postępu. Opowieść – wzorem bohaterki – kręci się w miejscu, zatacza, czasem czołga. Ale zawsze wiarygodnie i ciekawie; przede wszystkim dzięki Beecham, na której barkach spoczywa największa odpowiedzialność za efekt końcowy.
 
Daphne to intrygująca postać, bo twardość charakteru obraca się przeciwko niej: kiedy już obierze jakiś kurs, leci na całego, bez kompromisów. Zatrzymać może ją chyba tylko ściana, albo dno. Inna sprawa, że delikatne poczucie wyższości i wojowniczy charakterek bohaterki faktycznie bywają jej orężem, choćby w wojnie płci. Dziewczyna nie daje sobie w kaszę dmuchać, nie daje się uprzedmiotowić (chyba że na własną prośbę). Siłą rzeczy nie będzie więc tu łatwej, "romantyczno-komediowej" przemiany. Daphne nie zostanie uratowana przez chłopaka, nie wyleczy jej miłość, czy choćby buddyjskie modły matki. I tu mamy dopiero prawdziwy realizm: zamiast nagłego, permanentnego olśnienia są w filmie Burnsa tylko momenty, przebłyski jakiejś lepszej "ja". Jak ten, gdy Daphne niespodziewanie otwiera się przed nieznajomą w autobusie. W fotelu psychologa stać ją tylko na cięte riposty, tymczasem w przypadkowej rozmowie z obcą osobą, w odpowiedzi na zwyczajowe "how are you?", odpowiada nagle szczerze i trzeźwo, wnikliwie i samoświadomie. Zaraz jednak przyłapuje się na słabości i na powrót podnosi cyniczną gardę. Cóż, tak wygląda praca nad sobą: dwa kroki w przód, jeden w tył – i to jeśli dobrze pójdzie.
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones