Wojciech Smarzowski tworzy ten rodzaj kina, który wcale nie zaprasza na pokład. Nie czyni nas pasażerami interpretującymi film z uprzywilejowanej pozycji. Wyrzuca z samochodu i każe wnikliwe z
Wojciech Smarzowski tworzy ten rodzaj kina, który wcale nie zaprasza na pokład. Nie czyni nas pasażerami interpretującymi film z uprzywilejowanej pozycji. Wyrzuca z samochodu i każe wnikliwe z dystansu zajrzeć w głąb swoich bohaterów, będących odbiciem nas samych, naszej tożsamości. To swoistego rodzaju okulary pozwalające zmierzyć się z paskudztwem, często szpetnie obrabianym i jeszcze upiorniejszym.
Najnowsze dzieło polskiego reżysera "Róża", wyraźnie koresponduje z hołubionym przez niego nurtem. Ma być surowo, ma być brutalnie, ma boleć. Nie chodzi o to, żeby rozsiąść się w fotelu kinowym i zobaczyć jeszcze jeden film nic nie wnoszący do perspektywy, przez którą filtrujemy rzeczywistość. Po seansie historia polskich przodków jest dla nas lekcją pokory, faktem świadczącym o beznarodowości zła. Na owe pozwalamy codziennie w różnym stopniu, co czyni nas coraz bardziej destrukcyjnymi dla siebie i innych.
Rozważaniom nad codziennymi zachowaniami ludzi, w sytuacjach skrajnej biedy i nietolerancji, przewodzi para doświadczonych, dojrzałych kochanków. Romans Róży i Tadeusza, rozwija się na tle nieustannych gwałtów, grabieży, strzałów, i śmierci. Teoretycznie taka miłość, powinna być ciężarem, który na dłuższą metę szybciej wyczerpuje w walce o przetrwanie. Ale Mazurka i były żołnierz AK, w ten sposób założyli na siebie pancerz, skutecznie chroniący przed zagładą duszy. Wyjątkowa relacja między nimi, dała im jeszcze kilka uśmiechów i poczucie seansu we wszechogarniającej zgniliźnie moralnej. Zakazana miłość, była lekarstwem ma trupie wyrazy twarzy, puste spojrzenia, załamane ręce. Świat w dominującym kolorze szarości, w świetle dnia znowu stawał się miejscem wartym poznania.
A jaki był, kiedy różana kurtyna przestawała zasłaniać realia? Pełen podłości i podziałów. Bez względu na pochodzenie ludzie szybko rzucali się w wir swojego drugiego, demonicznego Ja. Każdy potrafił dopasować swój kod moralny pod panujące warunki. A że w tym czasie dobroć i bezinteresowność były bezużyteczne, człowiek z zaciśniętymi zębami podnosił rękę na drugiego.
W obrazie tak mocno napiętnowanym przez cierpienie i śmierć, wielką rolę odegrał Marcin Dorociński. Rodzime kino niezwykle rzadko daje aktorom szansę na demonstrację talentu. Twórcy nie oczekują od nich wielkiego poświęcenia, a scenariusze zazwyczaj trącą niedociągnięciami. Tym razem wyważona kreacja Dorocińskiego, oprawiona mrożącą krew w żyłach muzyką Mikołaja Trzaski, oraz zdjęciami Piotra Sobocińskiego, tworzą kompletną całość. Po filmie nie mogłam nic powiedzieć, nie komentowałam. Zazwyczaj rozgadana, i chętna do dzielenia się spostrzeżeniami, trawiłam historię w ciszy, jakby w żałobie.
Wojciech Smarzowski zrealizował jeszcze jeden film o Polsce i Polakach, którego celem nie jest poprawianie nam humoru. Wychodzi z słusznego założenia, że albo mówimy o wszystkim, albo nie mówmy o niczym. Laurki i pomniki zostały postawione, bo o te bardzo łatwo. Gorzej zmierzyć się z podłością. W "Róży" reżyser znalazł złoty środek. Potrafił przedstawić zarówno bohaterów zasługujących na pomniki, oraz zasługujących na zbiorowe bezimienne mogiły. Swoim wyczerpującym emocjonalnie melodramatem historycznym, jeszcze raz udowodnił, że w kraju nad Wisłą nic nie stoi na przeszkodzie, by zrealizować tak świetny obraz.