Recenzja serialu

Glee (2009)
John Scott
Bill D'Elia
Matthew Morrison
Lea Michele

Między kiczem a satyrą

Czytając opis "Glee", trudno o dobre wrażenie. Serial opowiada o grupie nastolatków z amerykańskiego liceum, którzy w dodatku śpiewają w szkolnym chórze. Fabuła traktuje o ich pierwszych
Czytając opis "Glee", trudno o dobre wrażenie. Serial opowiada o grupie nastolatków z amerykańskiego liceum, którzy w dodatku śpiewają w szkolnym chórze. Fabuła traktuje o ich pierwszych życiowych rozterkach, problemach uczuciowych, próbach zaakceptowania przez resztę uczniów. To przecież wszystko już było! Asekuracja jest zrozumiała - każdy natknął się z pewnością na takie produkcje, jak "High School Musical", czy chociażby inne seriale traktujące o problemach "zwykłych nastolatków", takie jak "90210".

Po obejrzeniu pierwszego odcinka staje się jednak jasne, że pozory mylą. Nie ma co się sugerować - takiego serialu jeszcze nie było. Bo choć losy członków Glee Club mogą nie wydawać się specjalnie interesujące, każdy bohater (odpowiednio przerysowany) posiada wachlarz oryginalnych cech, które czynią z niego postać z krwi i kości - nikt nie jest w "Glee" nijaki. Poczynając od uczniów: Rachel (Lea Michele) - zarozumiała, paplająca bez przerwy, przesadnie pewna siebie i skupiona wyłącznie na swojej wokalnej karierze czołowa wokalistka chóru, Finn (Cory Monteith) - kompletnie tępy, ale wrażliwy i uczuciowy sportowiec, Quinn (Dianna Agron) - główna cheerleaderka z purytańskiego domu, którą mimo przynależności do klubu czystości, czeka przykra niespodzianka, półsierota Kurt (nagrodzony za tę rolę Chris Colfer) - kochający modę chłopak, zakochany w swoim niezbyt mądrym, wcześniej wymienionym przeze mnie koledze - to tylko część z nich. A są jeszcze pracownicy szkoły. Uczący śpiewu nauczyciel hiszpańskiego, pan Schuester (Matthew Morrison) to były członek Glee, zakochany z wzajemnością w pedantycznej, posiadającej liczne fobie szkolnej pani psycholog (Jayma Mays), która zresztą niewiele potrafi doradzić podopiecznym, a w końcu demoniczna wuefistka, grana przez Jane Lynch wielokrotnie nagradzaną za tę rolę, której wypowiedzi zyskały już miano kultowych ("What you call insanity, I call inspiration").

Wielką zaletą serialu jest jego forma - musical. Piosenki często wplatane są do rozmów bohaterów tak, że wyśpiewują swoje zdania na dane tematy. Repertuar to zbiór wszelkich rodzajów muzyki, najróżniejszych wykonawców i najróżniejszych aranżacji. The Doors przeplatają się z Lady Gagą, "Deszczowa piosenka" z Rihanną. Możemy oglądać, romansującą ostatnio z muzyką country, Gwyneth Paltrow wykrzykującą przeboje Joan Jett. Nie braknie także klasycznych piosenek znanych z "Hair" czy "West Side Story". Wiele utworów można także pokochać na nowo dzięki nowemu, świeżemu wykonaniu. Bez różnicy, jakiej muzyki słuchasz, zawsze znajdzie się coś dla ciebie.

Dialogi napisane są perfekcyjnie - scenariusz jest dowcipny, często w bardzo cięty sposób, postacie mają do siebie dystans, do tego serial sili się nawet na satyrę na współczesne amerykańskie społeczeństwo. Poruszane są tu bowiem wszelkie tematy, których - w przeciwieństwie do wielu innych amerykańskich seriali - "Glee" się nie boi. Twórcy dostali chyba wolną rękę, co na amerykańskim rynku, gdzie walka o konserwatywnego widza, niestety często niweczy dobre zamiary pomysłodawców, należy do rzadkości. Serial jest po prostu odważny. Uczniowie bez ogródek rozmawiają o seksie (czy też szeroko pojętej seksualności), uprzedzeniach rasowych, problemach natury społecznej, często nawet z nauczycielami, a w usta wspomnianej wuefistki, nie bano się włożyć wielu ateistycznych czy kontrowersyjnych poglądów. Ponieważ chórzyści są szkolnymi wyrzutkami, dążą do akceptacji reszty uczniów, co samo w sobie stanowi spory ładunek dramatyczny. Przecież chcą tylko robić to, co kochają, czy czyni ich to gorszymi?

Nie można zapominać, że "Glee" jest jednak serialem przede wszystkim komediowym, który uczy tylko przy okazji. Ogląda się go bardzo lekko, nie mogąc doczekać się wstawek muzycznych, które zawsze podparte są fantastyczną choreografią. Scenarzystom należy się jednak wielki szacunek w jednej sprawie: jakim cudem udało im się sprawić, że zamiast kiczu widzimy parodię, zamiast przesady - przerysowanie? Sądzę, że właśnie temu serial zawdzięcza wszystkie wyróżnienia, jakie ma na swoim koncie - w tym kilka Złotych Globów, a także entuzjastyczne reakcje widowni na całym świecie.

Od strony technicznej, bardzo pomaga montaż serialu. Jest on niezwykle dynamiczny, na postacie patrzymy ze wszystkich kątów, kamera "jeździ" po całej scenie, często w górny róg ekranu, co jest dla "Glee" bardzo charakterystyczne.

Dla kogo jest ten serial? Z pewnością głównie dla młodej części widowni. Przede wszystkim to młodzież najlepiej zrozumie problemy, z jakimi borykają się bohaterowie. Ale czy tylko ona? Nie sądzę. Na przykładzie własnej rodziny czy znajomych mogę powiedzieć, że "Glee" oglądać może każdy, kto potrafi podejść do serialu z odpowiednim dystansem, nie brać jego uproszczeń za naiwność, a przerysowania za sztuczność. Życzę bohaterom jak najdłuższej wędrówki po ekranach (niestety, nie do końca naszych) telewizorów, ponieważ jak dotąd, z odcinka na odcinek serial jest coraz lepszy.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Zaczęło się w 2005 roku. W głowie Iana Brennana, młodego aktora i nieodnoszącego sukcesów scenarzysty,... czytaj więcej
Gdybym nie znał serialu "Glee" i obejrzał tylko jeden, losowy wybrany odcinek, po seansie stwierdziłbym... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones