Recenzja serialu

Technicy-magicy (2006)
Graham Linehan
Derek Hallworth
Chris O'Dowd
Richard Ayoade

Można wyłączyć i włączyć ponownie

Gdzieś w centrum Londynu pnie się w górę wieżowiec korporacji Reynholm Industries, miejsce akcji pełnokrwistej komedii charakterów, w której dwóch wyalienowanych władców dżojstika stawia czoła
Gdzieś w centrum Londynu pnie się w górę wieżowiec korporacji Reynholm Industries, miejsce akcji pełnokrwistej komedii charakterów, w której dwóch wyalienowanych władców dżojstika stawia czoła reszcie ludzkości - dumnym posiadaczom tzw. "życia prywatnego". Pomimo wspólnych zainteresowań, skazani przez pracodawcę na banicję do skrzyżowania piwnicy z lochem (szumnie zwanego "działem informatycznym") bohaterowie są niekoniecznie z "tej samej bajki"; noszący sprane t-shirty z modnymi napisami Irlandczyk Roy rozpaczliwie dąży do stania się duszą firmowego, gardzącego nim towarzystwa; dzielący z nim kanciapę i najprawdopodobniej sterowany pilotem (ach, te mechaniczne ruchy) okularnik Moss, odziany w nieśmiertelne koszule w kratkę i wciąż mieszkający z mamą nosiciel ułożonej "pod linijkę" fryzury, usilnie krzyżuje mu plany swoim brakiem wyczucia w rozlicznych sytuacjach kryzysowych. Pojawiająca się znienacka w grożących ślepotą podziemiach Jen, rudowłosa mistrzyni podwójnego kliknięcia myszką, widzi siebie jako kobietę sukcesu. Nowa szefowa niedocenianego działu IT, usilnie próbująca uczynić z niego wisienkę na torcie Reynholm Industries, dość szybko zdaje sobie sprawę z beznadziei swojego położenia - spadku do najniższej kasty względem atrakcyjności po wejściu w relacje zawodowe z parą życiowych niedorajdów (chociaż i oni wykorzystają każdą sytuację, by pośmiać się z jej nieistniejących kompetencji w dziedzinie informatyki). Scenariusz pojawiającego się epizodycznie w serialu Grahama Linehana zgrabnie bazuje na połączeniu stereotypu geeka (a raczej dwóch jego odmian) z mikroświatem biurowym i dziwnym światem czyhającym na zewnątrz, gdzie homo informaticus nie zawsze spotka się ze zrozumieniem. Skojarzenia ze starszym "Czerwonym Karłem" i nowszym Linehanowskim "Black Books" narzucają się same. Mamy tu troje wyrazistych bohaterów i szereg jeszcze dziwniejszych postaci drugoplanowych (m.in. współczesnych "singli", trumniastych gothów i niemieckich kanibali), które choć - jak to w komedii - przerysowane, są i zadziwiająco swojskie. Angielski absurd nie jest tu może zbyt widoczny (nacisk wyraźnie postawiono na dialogi), ale wstawki na temat walki z piractwem czy nowych standardów opieki medycznej zdecydowanie na nim bazują i żyją już właściwie własnym życiem. Scenarzysta jednak tak zgrabnie osadza rzeczywistość w konwencji komedii, że szanse "złowienia" widza wyraźnie rosną. Każdy, kto doświadczył  kiedyś tyranii ze strony pracodawcy, odrzucenia przez szkolnych kolegów przez nieznajomość zasad piłki nożnej czy obsługi przeglądarki, zakusów ze strony przełożonego czy uczucia, że jego pasja (muzyczna, związana z informatyką czy też kupnem butów) spotyka się z niezrozumieniem, ma szansę na odnalezienie tu bohatera w "swoim typie". I na tym polega ta swojskość - serial zdecydowanie nie wywiera wrażenia obcowania z ludźmi z nieosiągalnego świata, w którym wszyscy są piękni i nigdy nie pada. Klimat serialu jest współtworzony również przez bezbłędną ścieżkę dźwiękową, w której prym wiodą lata 70. (nikt już chyba nie wątpi, że tzw. "otoczka" również punktuje w zdobyciu popularności produkcji), ale jednym z największych atutów "Techników" jest Katherine Parkinson w roli Jen, która niewątpliwie zasila grono nowych żeńskich talentów brytyjskiej komedii (na równi z Saunders, Montagu, Lowe, Bullmore, czy pojawiającej się epizodycznie w serialu Lucy Montgomery). Dzięki plastycznemu głosowi i świetnemu wyczuciu gestykulacji, to właśnie Jen góruje w zespole "IT" pod względem charyzmy. Na plus wychodzą również role drugoplanowe z gatunku tych, bez których pewne rzeczy by się do końca nie udały; znikający w spektakularny sposób w drugiej serii Reynholm Denholm Christophera Morrisa, który początkowo wywołał zdziwienie objawieniem swojej kontrowersyjnej i despotycznej postaci w roli mainstreamowej, skutecznie wywołuje myśl "nie chciałbym, żeby był moim szefem". Na szczęście pustkę po nim wypełnia znajdujący kolejne miejsce na liście współczesnych mistrzów angielskiej komedii barwny Matt Berry, rockowy mistrz modulacji głosu i min w stylu macho, nie mających uzasadnienia w jego wyglądzie. Scena, w której parodiuje sztandarowy utwór Danziga "Mother" podczas pogrzebu ojca, prawdopodobnie zostanie zapamiętana na długo. Powracając do postaci pierwszoplanowych, Roy O'Dowda jest, paradoksalnie, jednym z najmniej charakterystycznych bohaterów - choć zaskarbił sobie względy widzów i dostaje niezłe partie tekstu, przypadła mu rola "chłopca z sąsiedztwa" i najnormalniejszego bohatera, którego zadaniem jest sprowadzenie naszej uwagi w stronę wszelkich dziwactw w zachowaniu całej reszty (choć sam ma sporo słabostek). Ta rola jest z pewnością na swój sposób urocza, do czego trzeba dodać niezły "timing". Mossa Richarda Ayoade, najbardziej zapamiętywalną postać serialu, z pewnego względu zostawiam na koniec. Jego przygotowanie do zawodu aktora wymaga jeszcze paru poprawek, co stwierdzam po obejrzeniu go w czwartej pod rząd produkcji, w której widzę to samo - chociaż rozumiem, że rola Mossa "na świeżo" nie razi aż tak bardzo. Choć Ayoade jest posiadaczem sporego talentu scenopisarskiego i nietuzinkowego poczucia humoru, co udowodnił w lepszym od "IT Crowd" "Garth Marenghi's Darkplace", pozbycie się pewnych manier wyszłoby na dobre jego dalszej karierze aktorskiej (jak kiedy w odcinku "Dinner Party" zaciągnął się papierosem i zniżył ton głosu, przez chwilę udowadniając, że ma do niej niezłe podstawy). Ale nie oszukujmy się - bez niego ten serial byłby dzisiaj pewnie w Polsce nieznany, a ostatecznie aktorzy charakterystyczni (którym już raczej zostanie) też są potrzebni. Pomimo słabszej, moim zdaniem, trzeciej serii, towarzyszącej rosnącym oczekiwaniom widzów, całokształt wypada naprawdę nieźle. Podczas kręcenia nie zginęło żadne zwierzę, fabuła nie jest obraźliwa dla (prawie) żadnej mniejszości, a miejscami jest tak infantylnie, jak niemal w przedszkolu, ale produkt finalny jest więcej niż dobrą, lekka alternatywą dla amerykańskich komedii z kapitanami drużyn, czirliderkami i szarlotkami w tle. I choć parę odcinków by się wyrzuciło, po raz kolejny przyznaję scenarzyście, że świetnie potrafi kreować miejsca, w których z jakichś powodów aż chciałoby się pracować.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones