Recenzja filmu

Get on Up (2014)
Tate Taylor
Chadwick Boseman
Nelsan Ellis

Nóżki nie oszukasz

"Get on up" to historia self-made mana, która mimo pewnych mrocznych momentów, napełnia pozytywną energią.
Filmowe biografie, chociaż opowiadają o autentycznych postaciach i wydarzeniach, muszą dopasowywać się do wymogów współczesnego widza. Często zdarza się, że ich twórcy popadają w schematyzm albo uproszczenia, które nie dość, że spłycają opowieść, to często czynią ją nieatrakcyjną. By sprostać tym przeciwnościom, do napisania historii o Jamesie Brownie zaangażowani zostali Jez i John-Henry Butterworthowie, którzy tego, jak przyciągać zainteresowanie widza, uczyli się, pisząc między innymi "Pana i Panią Smith" i niedawne "Na skraju jutra".

W "Get on up" chwytami mającymi zainteresować widza są, poza elektryzującą muzyką króla funku, retrospektywność i przełamywanie czwartej ściany. James Brown (Chadwick Boseman) wielokrotnie zwraca się bezpośrednio do widza, by osobiście zdać relację ze swojego życia. Niezależnie od tego, czy jest małym chłopcem czy staruszkiem, zerka w kamerę, jakby sprawdzał, czy wciąż go oglądamy. Przyjęcie perspektywy bohatera, który sam o sobie opowiada, usprawiedliwia uciekanie przed niewygodnymi dla filmu kwestiami. Brown nie był człowiekiem moralnie jednoznacznym, na swoim koncie miał między innymi wyroki za przemoc rodzinną czy ucieczkę przed policją, o przestępstwach wieku młodzieńczego nie wspominając. O ile te drugie stanowią ważny punkt fabularny, o tyle pierwsze są jedynie symbolicznie zaznaczone. Ma to jednak uzasadnienie właśnie w stylu narracji. Kiedy Brown uderza żonę, zerka w kamerę, ale nie utrzymuje wzrokowego kontaktu. Wstydzi się siebie, bo nie jest to obraz, który mamy zapamiętać. Z seansu wyjść mamy przepełnieni muzyką i to da się poczuć na każdym kroku.

Podczas śledzenia życia Jamesa Browna przenoszeni jesteśmy w różne miejsca i czasy. Od występów w knajpach, przez koncert dla amerykańskich żołnierzy podczas wojny w Wietnamie, do mającego społeczne znaczenie występu w Boston Garden. Momentów tych jest wiele, a przy okazji każdego raczeni jesteśmy największymi przebojami z repertuaru piosenkarza. Wpadające w ucho utwory nie pozwalają na obojętność i kiedy w filmie dziennikarka prosi Browna o dokładną definicję tego "czym jest groove", my już to doskonale wiemy. To właśnie muzyka jest głównym bohaterem filmu Tate'a Taylora, postać Jamesa Browna, jest jedynie pośrednikiem do jej przekazania. Nie umniejsza to wcale jego legendzie, bowiem w filmie wielokrotnie mówi się o nim jako o geniuszu, który zrewolucjonizował muzykę. Dokładnie taki obraz widzimy, Brown jawi się jako prorok, który przynosi światu dobrą nowinę, a nowina ta sprawia, że nogi same rwą się do tańca.

"Get on up" to historia self-made mana, która mimo pewnych mrocznych momentów, napełnia pozytywną energią. Duża w tym oczywiście zasługa samej muzyki Browna, stanowiącej sedno filmu. Jednak to dzięki otoczce, na którą składają się ciekawie prowadzona historia, obecny w niej humor czy sam grający Browna Boseman, zręcznie poruszający się między kolejnymi "wcieleniami" gwiazdora, z pełnym zainteresowaniem oglądamy ten ponad dwu godzinny seans, by wyjść z niego tanecznym krokiem.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Mówili o nim Mr. Dynamite. Kiedy wchodził na scenę, rozpalał publiczność do czerwoności. Miał styl,... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones