Recenzja filmu

Jej twarz (2016)
Sean Penn
Charlize Theron
Javier Bardem

Niemy krzyk

Penn – tak w swojej aktorskiej, jak i reżyserskiej karierze – nigdy nie korzystał z subtelnych środków wyrazu. Teraz jednak najzwyczajniej w świecie przegina. Każde słowo, które płynie z ust
Sumienie liberalnej Ameryki napada i nie bierze jeńców! Sean Penn po dziewięciu latach powraca do reżyserii, a kamerę zabiera do Afryki: od Sierra Leone przez Liberię po RPA. Celownik ustawia na Zachód i odpala salwy. Czyni to jednak w sposób, który nie przyniesie mu ani dobrej prasy, ani – żywię szczerą nadzieję – frekwencji w kinach. "The Last Face" to wykwit artystycznej desperacji, na który stać kogoś o ego rozmiarów małego czołgu.

Wren (Charlize Theron) i Miguel (Javier Bardem) poznają się w Monrovii. Ona przyjeżdża, by nadzorować misję humanitarną, on jest już na miejscu, ratuje życie ofiarom krwawej wojny domowej. Ona jest idealistką, którą interesuje makroskala, on – niezłomnym siłaczem, który romansami osładza sobie nieco egzystencję w samym środku piekła. Wreszcie ona wierzy, że polityczna kawaleria ruszy do Afryki i zrobi porządek z rządami terroru, a on jest przekonany, że nie ma co liczyć na pomoc z zewnątrz, że trzeba robić swoje, jakby jutro miało się nie wydarzyć. Horror, którego staną się udziałem, zmusi ich do poprzestawiania szczebelków na drabinie priorytetów i, oczywiście, połączy w ognistym romansie.
    
Ach, cóż to jest za romans! Słońce praży, oświetla sylwetki złotą łuną, draperie kołyszą się na wietrze, a za orkiestrę robią Red Hot Chilli Peppers z nieśmiertelnym "Otherside". Operator wyostrza detale twarzy, pot lśni na skórze, folkowe wokalizy ilustrują najprostsze czynności, gratisowo dostajemy tyle slow-motion, ile zdołamy unieść. Żeby było śmieszniej, dramat rdzennej ludności filmowany jest w tej samej, pretensjonalnej manierze. Penn zderza słodycz rozkwitającego uczucia z obrazami naturalistycznej przemocy, ckliwy sentymentalizm idzie u niego w parze z niemal pornograficzną celebracją śmierci. Ciała układają się w kopce, z oderwanych kończyn tryska krew, po ziemi walają się jelita, ale nie trwóżcie się, dziatki, za chwilę będziemy w raju. Wstaje świt. Ona podnosi palcami u stóp ołówek. On, uniżony, składa na jej łydce pocałunek. Takie cuda.

Byłoby to wszystko jeszcze do przyjęcia, gdyby nie brak szacunku dla inteligencji widza. Penn – tak w swojej aktorskiej, jak i reżyserskiej karierze – nigdy nie korzystał z subtelnych środków wyrazu. Teraz jednak najzwyczajniej w świecie przegina. Każde słowo, które płynie z ust bohaterów - a płyną ciągle - jest albo polityczną deklaracją, albo melodramatyczną maksymą. Wyjątkowo czerstwymi bon motami sypie zwłaszcza Jean Reno, który, nie wiedzieć czemu, został zepchnięty na trzeci plan. A skoro już o Francuzach mowa, to nie mam również pojęcia, po co reżyser ciągnął na plan Adèle Exarchopoulos. Aktorka, która w "Życiu Adeli" rozbiła bank, tutaj dostaje zaledwie kilka minut czasu ekranowego.

Nie miałbym serca pastwić się nad "The Last Face", gdyby chodziło jedynie o bicie na alarm, gdyby za misyjnym charakterem produkcji nie szła taka pretensja. Niestety, w reżyserskim przyborniku Penna znajdziemy wyłącznie młotek, a ten rodzaj eksploatacji problemów Afryki jest niemoralny i obrzydliwy. Od ciągłych uderzeń po prostu rozbolała mnie głowa.
1 10
Moja ocena:
2
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones