Recenzja filmu

Lady M. (2016)
William Oldroyd
Florence Pugh
Cosmo Jarvis

Pani Zemsta

Reżyser z talentem wciąga nas w ten nieprzyjemny, zatęchły XIX-wieczny świat, w którym pod płaszczykiem anglikańskiego purytanizmu rozkwita perwersja. "Lady M." ogląda się początkowo jak
M jak miłość. M jak morderstwo. M jak Makbet. "Lady M.", pierwszy film cenionego reżysera teatralnego Williama Oldroyda, to adaptacja inspirowanego Szekspirowskim klasykiem opowiadania Nikołaja Leskowa z 1864 roku. Tego samego, które niemal sto lat później zekranizował w Jugosławii Andrzej Wajda. Debiutant podszedł do literackiego pierwowzoru z mniejszym namaszczeniem niż twórca "Popiołu i diamentu". Przeniósł akcję utworu z Rosji na angielskie wrzosowiska, a fabułę znacząco okroił. W efekcie historia destrukcyjnej namiętności przeobraziła się w przypowieść o tym, do czego zdolna może być zraniona, poniżona kobieta.



Młodziutka Katherine zostaje przymuszona do wyjścia za mąż za znacznie starszego dziedzica fortuny, Alexandra. Pan młody oraz jego władczy ojciec traktują dziewczynę niczym skrzyżowanie porcelanowej lalki z workiem treningowym. Wymagają ślepego posłuszeństwa, a wszelkie przejawy niesubordynacji bezlitośnie piętnują. Katherine – dosłownie i w przenośni – dusi się. Uwiera ją ciasny gorset, który co rano sznuruje na jej piersiach służąca. Męczy poczucie ubezwłasnowolnienia i samotność. Dobija obojętność otoczenia. Sytuacja ulegnie zmianie, gdy pod nieobecność męża i teścia bohaterka wda się w romans z jurnym parobkiem, Sebastianem. Smak wolności okaże się zbyt słodki, by móc z niego dobrowolnie zrezygnować. Nawet za cenę czyjegoś życia. Nawet za cenę kilku żyć.

Oldroyd tak jak Leskow relacjonuje historię tytułowej bohaterki na zimno, bez melodramatycznych fajerwerków. Zamiast mówić wprost, każe się domyślać (np. ambiwalentnego stosunku czarnoskórej pokojowej Anny do Katherine). Zamiast drążyć, zachowuje dystans bezstronnego obserwatora. Pozwala przemówić starannie zainscenizowanym, statycznym obrazom, które nierzadko mówią o położeniu bohaterki więcej niż kilometrowy dialog. Jak w otwierającej film scenie ślubu, gdy Katherine z miną wyrażającą na przemian konsternację i drwinę zerka na zebrane w świątyni rozmodlone towarzystwo. To pierwszy sygnał, że dziewczyna nie wejdzie gładko w rolę w zdyscyplinowanej białogłowy spędzającej czas na modlitwach i podtrzymywaniu domowego ogniska.



Reżyser z talentem wciąga nas w ten nieprzyjemny, zatęchły XIX-wieczny świat, w którym pod płaszczykiem anglikańskiego purytanizmu rozkwita perwersja. "Lady M." ogląda się początkowo jak ekranizację "Wichrowych wzgórz" podpisaną przez Romana Polańskiego. Jest w niej ten sam co w dziełach mistrza rodzaj podskórnej nerwowości oraz klaustrofobicznej atmosfery. Całą tę elegancką konstrukcję trafia jednak szlag w drugiej części filmu. Oto Katherine – dotąd budząca na przemian współczucie i niepokój – ze zbuntowanej ofiary patriarchatu przedzierzga się niespodziewanie w regularną psychopatkę rodem z "Fatalnego zauroczenia". W efekcie "Lady M." gubi gdzieś dwuznaczność i tajemnicę, a kolejne zwroty akcji (zwłaszcza finał) wydają się coraz bardziej nieprawdopodobne.

Scenariuszowe niedoróbki nie są jednak w stanie przysłonić świetnej roboty żeńskiej części obsady, zwłaszcza Florence Pugh (Katherine) i Naomi Ackie (Anna). Bezbłędne są również będące świadectwem malarskiej wrażliwości zdjęcia Ariego Wegnera oraz ascetyczna, potęgująca wrażenie zniewolenia scenografia. Wystarczy, by z zaciekawieniem czekać na kolejny film Oldroyda.
1 10
Moja ocena:
6
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones