W ogóle ciężko tu mówić o "żartach" – czyli pomysłach na wykpienie czegoś. Czegoś, co można by nazwać pomysłem, jest tu na lekarstwo. Twórcy całkowicie zadowalają się puszczeniem oka.
Filmy Jasona Friedberga i Aarona Seltzera są starannie zabezpieczone przed każdą próbą krytyki. Począwszy od podłego numeru, który wykręcają recenzentom, próbującym zacząć tekst klasycznym zarysowaniem fabuły. "Wampiry i świry", tak, jak "Totalny kataklizm" i inne filmy sprytnego duetu nie posiadają fabuły. Owszem, coś tam niby się dzieje na ekranie, ale na dobrą sprawę, żadne z tych niby-zdarzeń nie wiąże się z innym. Nic z niczego nie wynika i nie ma żadnych konsekwencji dla "historii", czy "postaci", o których nie da się pisać inaczej, niż w cudzysłowie. Jeśli więc nie można zacząć opisem fabuły, to może przybliżeniem metody twórczej? Wbrew wszelkim pozorom nie mamy tu do czynienia z gatunkową parodią, ale raczej tabloidowym podsumowaniem sezonu.
Zaczyna się od wyboru motywu przewodniego - tytułu filmowego hitu, do którego odwołujemy się w tytule i na plakacie (Tu: "Saga Zmierzch"). Potem dodajemy odwołania do innych filmów, które w ciągu ostatnich miesięcy cieszyły się popularnością ("Alicja w krainie czarów"). Pięknie okraszamy to garścią plotek z życia celebrytów (Lady Gaga). Na koniec określamy listę tematów "bezwarunkowo zabawnych" (fryzura Edwarda, kult klatki piersiowej Jacoba, dziwaczny wizerunek Gagi) i jedziemy. Scenka za scenką, żarcik za żarcikiem, byle jakoś uzbierało się z 90 minut i możemy wpuszczać kolejny hit do kina.
W zasadzie powinno być śmiesznie – taki wytrawny komentarz od kinomanów do kinomanów co to niejedno widzieli. Ale nie jest i to przynajmniej z kilkunastu powodów. Nie to, żeby zrobić filmową parodię było dziś szczególnie łatwo. Po wszystkim, co wydarzyło się w ostatniej dekadzie w amerykańskiej telewizji, po anarchistycznych kreskówkach i bezwzględnych stand-upach, po obalaniu tabu, wykpieniu szacownych osobistości i obśmianiu wszystkich świętości, trzeba być przenikliwym i bezwzględnym draniem, żeby celnie kopnąć popkulturę we wrażliwe miejsce. Tymczasem film Friedberga i Seltzera jest w gruncie rzeczy bardzo zachowawczy i kpi wyłącznie z bezpiecznych tematów. Czyli takich, które obśmiania nie potrzebują, bo ich śmieszność jest oczywista, jak wampirza uroda.
W ogóle ciężko tu mówić o "żartach" – czyli pomysłach na wykpienie czegoś. Czegoś, co można by nazwać pomysłem, jest tu na lekarstwo. Twórcy całkowicie zadowalają się puszczeniem oka. Pokazują coś – niech będzie to Edwardzia fryzura – dekorują to głupią miną nosiciela i tyle. "Przecież wiecie, o co chodzi" – szturchają widzów łokciem. Nawet nie przetwarzają motywów, które biorą na tapetę. Po prostu wyciągają je z oryginału, odgrywają w tandetnej estetyce i lecą dalej. Końcowe napisy mogłyby równie dobrze pojawić się pół godziny wcześniej, czy później, bo cały film jest jednolitą masą dość przypadkowo ułożonych scenek. I nie wynika to niestety z absurdalności czy rebelianckiego ducha – "Wampiry i świry" są dokładnie tak samo szalone, jak "Zmierzch". Kierowane są też do tej samej grupy widzów, dając im pocieszenie, kiedy będą chcieli poczuć się mądrzejsi, dowcipniejsi i bardziej zdystansowani.
Ale, jak się rzekło, twórcy są przed krytyką zabezpieczeni, bo ich filmy są od niej rynkowo mądrzejsze. Na nic jednomyślne oceny widzów, rzeczowe analizy i słowna ekwilibrystyka (Po "Totalnym kataklizmie" jeden z amerykańskich recenzentów zaklinał widzów: nie kupujcie biletu, bo będziecie mieli niezbalansowaną karmę!). Wpływy z ostatniej produkcji już niemal dwukrotnie przewyższyły względnie niski – choć i tak zagadkowo wysoki – budżet. Może skuteczniej byłoby pochwalić?
Rocznik '82. Urodzony w Grudziądzu. Nie odnalazł się jako elektronik, zagubił jako filmoznawca (poznański UAM). Jako wolny strzelec współpracuje lub współpracował z różnymi redakcjami, z czego... przejdź do profilu