Recenzja filmu

Ostatni będą pierwszymi (2016)
Bouli Lanners
Albert Dupontel
Bouli Lanners

Poza Dumontem

Filmowi Bouliego Lannersa bliżej jednak do twórczości - dajmy na to - Brunona Dumonta niż do odpustowych filmideł, jakie regularnie przemykają przez kinowe ekrany. Podobnie jak
Kiedy tytuł filmu brzmi cytatem z Ewangelii według świętego Mateusza, łatwo uzbroić się w uprzedzenia i zacisnąć zęby w oczekiwaniu na religijny kicz. Filmowi Bouliego Lannersa bliżej jednak do twórczości - dajmy na to - Brunona Dumonta niż do odpustowych filmideł, jakie regularnie przemykają przez kinowe ekrany. Podobnie jak twórca "Wierzącej", Lanners komplikuje relacje między świętością a zwyczajnością, między cudem a prozą życia. Zamiast patrzeć na świat z klęczek, raczej przekrzywia głowę i tropi kolejne przejawy groteski. Przypowieść? Tak - ale z przetrąconym kręgosłupem.


Zaczyna się co prawda jak film sensacyjny. Dwóch brodatych twardzieli wyrusza na poszukiwanie skradzionego telefonu. W pamięci urządzenia znajdują się dane obciążające pewną osobistość, a Cochise (Albert Dupontel) i Gilou (sam Lanners) nie wyglądają na takich, którzy będą prosić grzecznie o zwrot cudzej własności. Tyle że w toku akcji kryminalna intryga coraz bardziej się rozrzedza. Przede wszystkim: felerna komórka nie znajduje się w posiadaniu jakichś bandziorów, tylko pary nieszkodliwych włóczęgów, Willy’ego (David Murgia) oraz Esther (Aurore Broutin). I - wbrew podszeptom konwencji - nie będzie tu ani brutalnej wendety, ani nawet komedii pomyłek a la bracia Coen. Historia o snującym się po bezdrożach duecie spod ciemnej gwiazdy może kojarzyć się z "Fargo", ale wciąż bliżej tu do wspomnianego Dumonta.

Porównanie jest jednak o tyle nieprecyzyjne, że "Ostatni będą pierwszymi" sytuuje się mniej więcej w pół drogi między tonalnymi skrajnościami filmografii Francuza. Czyli gdzieś między posępnym namaszczeniem "Ludzkości" a komediową dezynwolturą "Małego Quinquina". Jest to więc film zarazem płytszy od "poważnych" propozycji Dumonta, jak i mniej szalony od jego produkcji "farsowych". Ale co za tym idzie - również bardziej przystępny. Tak czy inaczej: Lanners "pożycza" sobie Dumontowską ikonografię.   


Mamy tu więc menażerię kloszardów, świętych idiotów i dziwaków krążących gdzieś po francuskiej prowincji. Wśród nich znajdzie się nawet mężczyzna o imieniu Jezus, który jest a może nie jest prawdziwym Jezusem. (Swoją zniszczoną aparycją i żebraczą aurą przypomina on zresztą analogicznego niby-Jezusa z "Poza szatanem".) Z Dumontem kojarzy się również reżyserska wrażliwość na naturę. Nad pustymi drogami wisi zachmurzone, szarobure niebo, a w zapyziałych pustostanach żerują zwierzęta. Przeciętność i niezwykłość idą tu ręka w rękę, a francuskie "nigdzie" wygląda niczym świat po Apokalipsie, choć Esther jest przekonana, że Apokalipsa dopiero nastąpi - jej zdaniem będzie to jednak całkiem niedługo.

Mimo obecności Jezusa, wątku końca świata i wypisów z Biblii, film Lannersa jest jednak religijny w sposób nienachalny i programowo nieoczywisty. Już tytułowy cytat przypomina przecież, że pozory mogą mylić, że nawet przegrani - paradoksalnie - mają szansę na zbawienie. Zabijaki mogą więc okazać się wrażliwymi facetami, którzy pomogą w potrzebie kobiecie z kapryśnym samochodem, pochowają znalezionego przypadkiem bezdomnego albo przeproszą za swoje niegrzeczne zachowanie. Zło może wykiełkować natomiast wśród "lokalsów", niby niepozornych i fajtłapowatych, ale w kupie skłonnych do wprowadzania w życie kodeksu Hammurabiego. Niespieszny rytm narracji pozwala jednak cierpliwie poobserwować bohaterów i nie uciekać się do prostych wniosków. W pustych krajobrazach między surową ziemią a deszczowym niebem, w przestrzeniach między oszczędnymi dialogami, w lukach między powolnie bluesującymi akordami gitary, pojawia się miejsce na… No właśnie, na co?


Dla jednych będzie to nuda obcowania z dramaturgicznie niejasnym filmem; powolnym i rozproszonym między wycofanych, snujących się bohaterów. Dla innych: konfuzja zrodzona gdzieś na styku skrajnych rejestrów ironicznej komedii oraz natchnionej alegorii. Ktoś może oburzyć się na stylistyczne pożyczki od zdolniejszych twórców. Dlatego widzowska reakcja na "Ostatni będą pierwszymi" musi mieć charakter przede wszystkim „chemiczny”. Kto akceptuje, że od postępu akcji ważniejszy może być postęp nastroju, kto da się uwieść ekscentrycznej tonacji filmu - ten wyjdzie z kina zadowolony. Jak napisano: "weź, co twoje i odejdź".
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones