Recenzja filmu

Wojna imperiów (2015)
Daniel Lee
Jackie Chan
John Cusack

Propaganda sukcesu

"Wojna imperiów" odwołuje się do najlepszych wzorców radzieckiej (i chińskiej) propagandy sukcesu. Tyle że treść przesłania się zmieniła. Kiedyś nawoływano do łączenia się proletariuszy
Jest w "Wojnie imperiów" taka scena, która jeszcze kilkanaście lat temu w chińskiej produkcji nie mogłaby się pojawić. To moment, kiedy Chińczycy przyznają, że myśl technologiczna Zachodu (Rzymian) jest na wyższym poziomie niż ich własna. Ale niech Was nie zmyli ta scena. Baśniowo-historyczne widowisko Daniela Lee jest wciąż dziełem z tezą.



"Wojna imperiów" odwołuje się do najlepszych wzorców radzieckiej (i chińskiej) propagandy sukcesu. Tyle że treść przesłania się zmieniła. Kiedyś nawoływano do łączenia się proletariuszy wszystkich krajów. Teraz Chińczycy roztaczają wizję Raju, jakim będzie gospodarcza unia narodów. Jej symbolem jest w filmie słynny jedwabny szlak. Grający Huo Ana Jackie Chan (który jest również współproducentem obrazu) jest rewolucyjnym wizjonerem. Wymianę gospodarczą, którą zapewnia handel wzdłuż jedwabnego szlaku, widzi jako doskonałą okazję do budowania porozumienia ponad narodowymi podziałami. Jednak sama idea prosperity nie wystarczy. Drugim filarem zjednoczenia jest wspólny wróg. Jest nim – jak zwykle – wywrotowy element egoistyczny, który zamiast brać pod uwagę dobro ogółu, liczy jedynie na realizację własnych małostkowych interesów. Taki zdradliwy element znajduje się w każdym narodzie. Reszta musi więc zewrzeć szyki, bo tylko wspólnie mogą pokonać dobrze maskującego się przeciwnika. I tylko pod egidą Chin wizja jednej, wspólnej Ziemi ma szansę się ziścić.

Dlaczego tyle miejsca poświęcam na propagandowy wydźwięk rozrywkowego bądź co bądź widowiska? Bo tylko ten aspekt "Wojny imperiów" wart jest uwagi. Sam w sobie film niestety reprezentuje niski poziom. Co może niektórych zaskakiwać, jeśli weźmie się pod uwagę rozmach budżetowy, zaangażowanie hollywoodzkich gwiazd i fakt, że obraz w tylko Chinach zarobił grubo ponad 100 milionów dolarów. To ostatnie można jednak łatwo wyjaśnić. Dzieło Lee jest bowiem sprawnie przygotowaną mieszanką akcji, emocji i pozytywnego przesłania. Twórcy urządzają uczuciową jazdę bez trzymanki w mgnienia oka przeskakując od humoru do wzruszenia. Problem w tym, że wykorzystują do tego bardzo prymitywne środki manipulacji. Kluczową rolę odgrywa nadekspresyjna gra aktorska. Bohaterowie co chwilę płaczą (a niektórzy wręcz wyją!). Wyraz zdumienia czy wściekłości przybiera komiczną formę grymasu, który nawet w najbardziej głupawej komedyjce uznano by za przesadę.



Dla chińskich aktorów taki sposób pracy przed kamerą nie jest niczym nowym. Zabawnie było jednak patrzeć, jak w tej konwencji próbują się odnaleźć zachodni twórcy. Adrien Brody szybko chyba doszedł do wniosku, że nie zrozumie, o co w tym wszystkim chodzi i po prostu szedł na żywioł. Jego Tyberiusz stał się przez to czarnym bohaterem, który spokojnie mógłby stanąć do walki z Batmanem Adama Westa. John Cusack próbował przemycić trochę zachodniej wrażliwości, nadać głębię granej przez siebie postaci. W rezultacie jego Lucjusz jest jedną z bardziej irytujących i – paradoksalnie – bezbarwnych postaci. Nawet niektórzy z jego legionistów mocniej się wyróżniali.

Jako widowisko kinowe "Wojna imperiów" kompletnie się nie sprawdza. Można ją obejrzeć wyłącznie jako egzotyczną ciekawostkę. Wtedy jednak należy pamiętać o zachowaniu dystansu. Bez niego ból głowy jest gwarantowany.
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones