Requiem dla radykała

Kontrowersyjna jest już sama forma – Veiel zrezygnował z narracji pozakadrowej i pozwolił, żeby obrazy mówiły same za siebie. Oglądamy więc bogaty wybór archiwaliów: zapisy najsłynniejszych
"Wszelka ludzka wiedza pochodzi ze sztuki (…) Bo skądże by mogła pochodzić?" – pisał w 1972 r. Joseph Beuys, niemiecki artysta, performer, autor koncepcji "rzeźby społecznej". Jego dzieła, przynajmniej jak na standardy właściwe latom tużpowojennym, tchnęły świeżością – obiekty oparte na nietrwałych materiałach czy działania w przestrzeni publicznej wpisywały się gładko w nowoczesną ideę wszechobecności sztuki w życiu człowieka. 
 
To właśnie sztuka miała przynieść wyzwolenie z okowów systemu, stąd Beuys całą swoją biografię podporządkował jednej naczelnej zasadzie: nieustannemu przekraczaniu norm. Prowokował jako radykalny krytyk kapitalizmu, a jako wykładowca akademicki głosił z katedry, że świat nie potrzebuje więcej artystów, bo sztuka krąży w krwiobiegu każdego z nas. Łatwo więc wyjść z błędnego założenia, że o tak nietuzinkowej osobowości po prostu nie da się zrobić nudnego filmu. A jednak – pokazywany w Konkursie Głównym Berlinale dokument Andresa Veiela jest jak oglądanie albumu wydawnictwa Taschen w trakcie uroczystości pogrzebowych. Przytłaczająca, depresyjna atmosfera zupełnie nie współgra z wywrotową energią prac Beuysa i dosłownie wysysa z nich cały transgresyjny potencjał. Tak jakby reżyser chciał z trickstera – figury ambiwalentnej, posługującej się ironią – uczynić postać tragiczną.  
 
Kontrowersyjna jest już sama forma – Veiel zrezygnował z narracji pozakadrowej i pozwolił, żeby obrazy mówiły same za siebie. Oglądamy więc bogaty wybór archiwaliów: zapisy najsłynniejszych performensów Beuysa, telewizyjne wywiady z artystą, relacje z jego podróży do USA czy Japonii, zdjęcia z protestów na uczelni w latach 70. i z czasów służby w Luftwaffe. Te wycinki układają się w rodzaj chaotycznej mozaiki – kamera od czasu do czasu "wychodzi" z czarno-białych kadrów, zostawiając nas z widokiem przepastnego zbioru miniaturek – fotografii i filmów – nałożonych na czarne tło. Dokument Veiela ma więc w pewnym sensie symulować pracę archiwisty: tego, który dokonuje znaczących "cięć", wybiera materiał, kataloguje go, a czasami również z rozproszonych fragmentów buduje całe narracje, zamieniając chaos w spójną opowieść. 
 
Z całym szacunkiem dla dobrych intencji reżysera, ale taka operacja na projekcie-życiu pt. "Beuys" zwyczajnie jego sztukę uśmierca. Wszystko, co artysta mówi o swojej działalności na trzeszczących, "popękanych" nagraniach, wydaje się z dzisiejszej perspektywy niesamowicie anachroniczne – również z tego względu, że wywrotowe idee Beuysa zostały szybko wchłonięte przez porządek instytucjonalny. Nie umieszczone w szerszym kontekście – tego, co je poprzedza i co po nich następuje – zamieniają się w zbiór komunałów o sztuce radykalnej, która dla nas jest od przynajmniej dwóch dekad słodką codziennością. Dzieła Beuysa miały być zresztą z definicji efemeryczne, związane z tu i teraz, z określoną rzeczywistością społeczno-polityczną –  ich "wycięcie" z przynależnego im porządku stoi w dużym stopniu w sprzeczności z ideą radykalnej zmiany poprzez twórcze działanie. Dlatego taki kanon, jak "W jaki sposób wyjaśnić obrazy martwemu królikowi" czy "I like America, America likes me" na kinowym ekranie staje się ni mniej ni więcej, tylko połyskującą kartką z albumu o sztuce konceptualnej. Po prostu nie ma tu już żadnego żywego aktu – pozostał tylko zapis, przezroczysty obrazek. 
 
Jest jeszcze jeden problem z dokumentem Veiela. Żeby film nie rozpłynął się w zwyczajnym pokazie slajdów, reżyser umieszcza wewnątrz kilka mocnych wątków autobiograficznych. Próbuje psychologizować, szukając źródeł twórczości Beuysa w traumatycznych doświadczeniach z okresu II wojny światowej. Pomagają mu w tym gadające głowy – wypowiedzi ekspertów mają poświadczać, jak zwichrowaną psychikę miał autor hasła "Każdy artystą!". Słuchamy o wypadku samolotowym i obrażeniach głowy, długiej rekonwalescencji w szpitalu na Krymie, trudnych relacjach z rodzicami, załamaniu nerwowym i kolejnych epizodach depresji. A to wszystko przy akompaniamencie melancholijnej, ambientowej muzyki, która nadaje całości ciężką do zniesienia aurę – jakichś mrocznych misteriów, nadchodzącej tragedii. Jednocześnie ta wymuszona psychoanaliza Beuysa nie zrywa nam z oczu żadnych klapek, nie daje odpowiedzi na wciąż ponawiane w filmie pytanie: O czym jest ta sztuka? Czy artysta tak mocno zorientowany na przyszłość, dla którego rewolucja nie była możliwa bez śmiechu, ironii i zabawy, potrafiłby zaakceptować to babranie się w odmętach minionego? Można tylko mieć nadzieję, że potraktowałby dokument Veiela jako jeszcze jeden przewrotny żart na swój temat – próbę zdestabilizowania własnej legendy. Bo w końcu dla Beuysa wszystko – niezależnie od jakości – było sztuką, a każdy – prawdziwym artystą.
1 10
Moja ocena:
4
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones