Recenzja filmu

Abraham Lincoln: Łowca wampirów 3D (2012)
Timur Bekmambetov
Benjamin Walker
Dominic Cooper

Rządy krwi

Ekranowa bitka nie daje frajdy – jest choreograficznie uboga i cierpi na brak oryginalności. Lincoln wiruje i wariuje, masakruje i matriksuje.
Najnowszy film Timura Bekmambetowa utwierdził mnie w przekonaniu, że jeśli Hollywood naprawdę jest w kryzysie, to na pewno nie przez chciwość producentów, falę remake’ów, sequeli i rebootów ani infantylną publiczność, lecz przez zanik poczucia humoru. No bo do czego to podobne, żeby nawet film o Abrahamie Lincolnie, który poluje na wampiry z siekierą, a pod Gettysburgiem szmugluje dla swoich wojsk srebrną amunicję, opowiadany był z powagą godną apelu na Święto Niepodległości?

Bekmambetow przyjechał do Hollywood z Rosji, gdzie dał się poznać jako dziecko dwóch światów, zawieszone między wielką tradycją rodzimej literatury, z Bułhakowem na czele, a spuścizną zachodniego kina akcji. Na miejscu nakręcił "Wanted – Ściganych", film nacechowany tym samym inscenizacyjnym szaleństwem co jego autorski dyptyk "Straż nocna/dzienna". Potem spotkał Tima Burtona – twórcę, któremu świat przesłonił Johnny Depp i który, jak śmiali się twórcy "Miasteczka South Park", nie nakręcił oryginalnego filmu od czasu "Soku z żuka". Efekt ich współpracy jest dokładnie taki, jak można się było tego spodziewać – nużący, odtwórczy i dęty.

Początek, gdy młody Abraham próbuje zemścić się za śmierć matki na przedstawicielu nieśmiertelnej rasy, to najlepsza część utworu. Film wydaje się wtedy rodzajem pastiszu gotyckich opowieści grozy, w których inscenizacja i styl są wszystkim, a ekranową rzeczywistość tworzy głównie scenograf. Jednak wraz z pojawieniem się na ekranie fircykowatego Dominica Coopera, misternie budowany nastrój idzie w diabły. Bohater Coopera pokazuje Lincolnowi, jak zabijać krwiopijców, a potem, chcąc przekuć jego bolesne wspomnienia w śmiercionośną broń, każe mu wrócić pamięcią do umierającej rodzicielki i ściąć drzewo jednym uderzeniem siekiery. Lincoln ścina dębisko, werble grają, siekiera lśni w słońcu, mentor kiwa głową z aprobatą, brakuje tylko orła na niebie i salwy z karabinów. Potem jest już w zgodzie z pewną filmową maksymą: każdy posiłek to bankiet, każda wypłata to fortuna, a każda formacja to parada.

Bohater dekoruje krwią kolejne piwnice, a w wolnych chwilach dojrzewa do odpowiedzialności za podzielony naród. Zakochuje się, miota, cierpi i sadzi pod jaworem smętne frazy o poświęceniu, odwadze i stracie. W ogóle słowa leją się tu jak z odkręconego kranu. Wszyscy spinają pośladki i wyprostowani paplają o najwyższych cnotach, a potem, jak gdyby nigdy nic, idą tłuc synów nocy. Ekranowa bitka nie daje jednak frajdy – jest choreograficznie uboga i cierpi na brak oryginalności. Lincoln wiruje i wariuje, masakruje i matriksuje, ale nie pomagają mu nawet balansujące na granicy idiotyzmu i geniuszu sekwencje w rodzaju pojedynku wśród stada rozpędzonych koni.

Mashup, gatunek literacki, z którego film Bekmambetowa się wywodzi, czerpie narracyjną energię właśnie ze zderzenia poważnego tematu z jego niepoważną parafrazą. To kiepska literatura i choć mówi się, że kiepską literaturę łatwiej zamienić na dobry film, "Abraham Lincoln" temu przeczy. Jeśli Hollywood wreszcie da im zielone światło, następne w kolejce będą dumne, uprzedzone i walczące z zombie bohaterki Jane Austen.    
1 10
Moja ocena:
2
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
A zdawałoby się, że Hollywood wymyśliło już wszystko. Okazuje się, że nie mieli Timura Bekmambetowa -... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones