Recenzja filmu

Morze Żółte (2010)
Hong-jin Na
Jung-woo Ha
Yoon-seok Kim

Skolimowski i rzeź

Najzagorzalsi fani azjatyckiej sensacji powinni być usatysfakcjonowani. Dla reszty prawie 160 minut (tak!) na "Morzu żółtym" może okazać się zbyt dużym wyzwaniem.
Przez Morze Żółte przepływają nielegalni emigranci z Chin do Korei. Płyną w strasznych warunkach: nieludzko stłoczeni w luku, niemal bez dostępu powietrza, a słabsi licznie tu giną, czym przewoźnicy w ogóle się nie przejmują. Jednym z uczestników takiej wyprawy jest bohater filmu, Gu-nam, który należy do mniejszości Joseonjoków, czyli Koreańczyków mieszkających w Chinach. Mężczyzna ledwo wiąże koniec z końcem, bo zaciągnął dług, aby kupić żonie koreańską wizę. Jednak po tej ślad zaginął, a Gu-nam bez powodzenia stara się zarobić pieniądze, jeżdżąc taksówką i grając w madżonga.

Będziecie w błędzie, jeśli te początkowe wydarzenia filmu uznacie za zapowiedź poważnego dramatu o zacięciu społecznym, w którym zostanie poruszony temat różnic kulturowych i biedy chińsko-koreańskiego pogranicza. Tam właśnie toczy się akcja, przemieszczając się pomiędzy dwoma krajami, ale reżyser tylko z grubsza, na samym początku, zarysowuje realistycznie tło dla następujących później wydarzeń. I jedynie plansza otwierająca informuje nas, gdzie się znajdujemy. Potem takie kwestie jak sytuacji Joseonjoków zostaną na marginesie i będzie mógł je sobie dopowiedzieć jedynie widz znający lokalne realia.

A co następuje potem? Wulgarna siekanka. Gu-nam, nie widząc innego wyjścia ze swojej beznadziejnej sytuacji finansowej, zgadza się wykonać morderstwo na zlecenie. Po to właśnie wyprawia się na łódce do Seulu. Równolegle z wątkiem zabójstwa toczy się ten dotyczący poszukiwania żony: mężczyzna z wymiętym zdjęciem ukochanej przemierza zapyziałe pokoje do wynajęcia, bazary pełne tandety. To tło wypada na ekranie całkiem ciekawie. Gorzej z mafijnymi porachunkami, które uruchamia zamach na bossa w Seulu – nagle niepozorny taksówkarz staje się siejącym chaos nieustraszonym killerem. I następuje znane nam z azjatyckich produkcji sensacyjnych nagromadzenie przemocy na granicy absurdu. Krew leje się strumieniami, członki ciała latają na wszystkie strony, liczba zabitych rośnie w groteskowym tempie. A bohater, jak gdyby nigdy nic, wydostaje się co i raz w niewiarygodny sposób z policyjnych obław: rozbijając kilkaset samochodów i pozostawiając za sobą góry trupów fajtłapowatych policjantów.

Potem, do tej krwistej gatunkowej mieszanki, dochodzi nowy ton – z pewnymi zastrzeżeniami można go nazwać "poetyckim". Pojawia on się, gdy bohater kryje się w górach przed ścigającą go mafią i stróżami prawa. Okutany w szmaty, z ranami na twarzy, turlający się pomiędzy drzewami, przypomina jak nic Vincenta Gallo z "Essential Killing" Jerzego Skolimowskiego. Tylko brody mu brak. Patrzy na miasto z oddali. I chyba w tym mamy dopatrywać się prawdziwego dramatu tej płaskiej, nierealistycznej postaci.

Na motywacje i sceny wizyjne (seks z żoną) należy spuścić zasłonę milczenia, bo nawet w ramach gatunku wypadają słabo. Mimo tych mankamentów technicznie film jest nieźle zrealizowany – na licznie tu rozbijanych samochodach i czerwonej farbie twórcy z pewnością nie oszczędzali. Najzagorzalsi fani azjatyckiej sensacji powinni być usatysfakcjonowani. Dla reszty prawie 160 minut (tak!) na "Morzu żółtym" może okazać się zbyt dużym wyzwaniem.
1 10 6
Rocznik '82. Absolwentka dziennikarstwa i kulturoznawstwa na UW. Członkini Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI. Wyróżniona w konkursie im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Kinie",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones