Szatańska Ameryka

Znacie ten typ podstarzałego rockmana, którego przygarbiona postawa sugeruje, że z wielu pieców jadł chleb i niewiele jest już go w stanie zaskoczyć? Taki właśnie jest tytułowy Joe. Niby jakieś
Znacie ten typ podstarzałego rockmana, którego przygarbiona postawa sugeruje, że z wielu pieców jadł chleb i niewiele jest już go w stanie zaskoczyć? Taki właśnie jest tytułowy Joe. Niby jakieś tam imię ma, ale, jak sugeruje tytuł, i tak jest postacią anonimową, jedną z wielu. A może raczej jest kimś wyjątkowym, nie z tej ziemi? Twórcy zostawiają nam furtkę do interpretacji otwartą: możemy sobie niejasne pochodzenie Joe'ego tłumaczyć dowolnie. W filmie prześledzimy leniwą wędrówkę bohatera po amerykańskich bezdrożach i podrzędnych barach w poszukiwaniu najlepszych gitarowych dźwięków.

Film toczy się w niespiesznym tempie rockowej ballady, a unosi się nad nim klimat podróży po amerykańskiej drodze 66 (jak zobaczymy w zakończeniu, te cyfry będą jeszcze w inny sposób obecne w filmie): tanie motele, whisky pita przy pustym stoliku... I choć ani razu nie pojawi się dosłowna wskazówka, gdzie ma miejsce akcja, to chyba każdy od razu pomyśli, że takie rzeczy to tylko w Ameryce: "Ballada o bezimiennym Joe" przywołuje z pamięci  amerykańskie kino drogi, całą popkulturową mitologię podróży po bezkresnych Stanach. W krótkim filmie zawarto tę trudną do uchwycenia bez banału i bezmyślnego odtwórstwa specyfikę. Udało się chyba właśnie dzięki temu, że nie przedstawiono wszystkiego dosłownie. To zaleta animacji (zbyt rzadko dziś wykorzystywana), że nie musi wszystkiego dopowiadać obrazem. Atmosfera i tak jest w filmie bardzo sugestywna, a dzięki pewnej niedookreśloności przestrzeni nasila się wrażenie, że poruszamy się w jakimś niby-śnie.

Przez większość trwania filmu na pierwszy plan wysuwa się nastrój, nie fabuła. Sam rysunek jest dość surowy: na jakby pastelami malowanym tle odcinają się chropowate, kanciaste postaci. Czyli dokładnie takie, jak ich muzyka. Kompozycji podporządkowano też rytm opowieści: wszystko tu płynie pomiędzy gitarowymi riffami, oscyluje pomiędzy ospałością i dziką psychodelią. Realistyczne sceny przeplatają demoniczne wizje. Niestety na końcu film trochę zmienia ton – wyrywa nas z balladowego "flow" i serwuje puentę. Lepiej potraktować ją jako wymówkę do wyrazistego muzycznego zakończenia, bo jako samodzielna klamra fabularna razi naiwnością. Ale z drugiej strony, idealnie wpisuje się w upiorno-samotnicze mity amerykańskiej drogi.
1 10 6
Rocznik '82. Absolwentka dziennikarstwa i kulturoznawstwa na UW. Członkini Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI. Wyróżniona w konkursie im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Kinie",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones