"Western" sprawdza się zarówno jako hołd złożony najszlachetniejszemu z gatunków, jak i jego antyteza, film o kryzysie męskości oraz historia mężczyzny większego niż kino, popis estetycznego
Chociaż akcja filmu rozgrywa się na bułgarskiej prowincji, kowbojów zastępują budowlańcy, zaś kolej żelazną - hydroelektrownia, tytuł nie kłamie: "Western" w reżyserii Niemki Valeski Grisebach to opowieść o ostatnim sprawiedliwym, wielkiej drace na dzikim wschodzie oraz wyboistej drodze do pojednania.
Do małego miasteczka na granicy z Grecją bohater wjeżdża jak na spadkobiercę Johna Wayne’a przystało - na koniu, samotnie, w poszukiwaniu papierosa oraz chwili wytchnienia. Meinhard (Meinhard Neumann) nie jest może duszą towarzystwa i brakuje mu uroku gwiazdy filmowej (gęsty wąs oraz zapadnięte policzki wydają się wręcz egzystencjalną odwrotnością hollywoodzkiego szyku), jednak swoje w życiu przeszedł: jako legionista walczył w Afryce i Afganistanie, a wszystkie egzaminy odróżniające chłopców od mężczyzn zdał na piątkę z plusem. Nic więc dziwnego, że gdy konflikt pomiędzy lokalną społecznością a zatrudnionymi do budowy elektrowni przybyszami z zewnątrz wejdzie w decydującą fazę, wiele będzie zależeć od bohatera. Spokojna głowa, Meinhard to facet, któremu ciężko przetrącić kręgosłup - zwłaszcza ten moralny.
Motyw kulturowego zderzenia wschodniej Europy z zachodnią, tak odległy przecież od ikonografii westernu, reżyserka finezyjnie wpisuje w gatunkowy wzorzec. Z jednej strony mamy więc centrum, czyli miasteczko, skarbnicę obcej kultury i zarazem niezbadaną ziemię. Z drugiej, obrzeża, obóz najeźdźców, w którym buzuje testosteron, a twardą ręką rządzi szowinistyczny Vincent (Reinhardt Wetrek). Pomiędzy dwoma światami przechadza się Meinhard - jedyny, który próbuje sforsować mur nieufności, wchodzi w interakcję z miejscowymi, nawiązuje głębsze relacje. To jednocześnie twardziel wycięty z westernowego żurnala, chodząca metafora "porozumienia bez barier", a także pragmatyk, zdający sobie sprawę z zalet kruchego społecznego porządku.
Grisebach pokazuje, jak trudno jest wyrównać rachunki krzywd - zwłaszcza, gdy sięgają jeszcze czasów II wojny światowej. Ale "Western" to również kapitalna opowieść o języku zakreślającym granice świata. Bariera językowa zwalnia przybyszów z obowiązku autorefleksji, pozwala szukać sensu swojej agresji w łatwej narracji o dzikusach i kaganku oświaty ("Budujemy tu infrastrukturę!" - powiedzą). Tyle że możemy przecież komunikować się na innych poziomach - podpowiada reżyserka. Wiele odbywa się tutaj między słowami, bohaterowie "rozmawiają" głównie za pomocą rąk, co czasem przekłada się na niepodrabialną filmową poezję - wystarczy palec wzniesiony ku niebu i słowo "brat", by skondensować wieloletnie cierpienie i żałobę do zaledwie paru sekund.
Swój film Grisebach buduje z długich ujęć, pozostaje blisko bohaterów, czuć w jej optyce zarówno wrażliwość dokumentalistki, jak i wyczucie tradycyjnej filmowej epiki. Naturszczyków z kolei prowadzi tak, że ręce same składają się do oklasków. A umówmy się, że nie jest to łatwe, jeśli mamy uwierzyć w konflikt dwóch charyzmatycznych gości, będących jednocześnie filmowymi archetypami. Koniec końców, "Western" sprawdza się zarówno jako hołd złożony najszlachetniejszemu z gatunków, jak i jego antyteza, film o kryzysie męskości oraz historia mężczyzny większego niż kino, popis estetycznego minimalizmu oraz kino, które trzyma za gardło. Właśnie za takie paradoksy dostaje się najważniejsze nagrody.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu