Recenzja filmu

Dziedziczki (2018)
Marcelo Martinessi
Ana Brun
Margarita Irun

Za kółkiem

Martinessi jednak wciąż ogranicza się do żeńskiego doświadczenia. Patrzy przekrojowo przez klasy i pokolenia, pokazuje kobiety bogate i biedne, młode i stare, ale facetów trzyma na dystans,
Jaskrawy od neonowej kolorystyki plakat "Las herederas", przedstawiający kobietę w średnim wieku i okularach, z maźniętym niby odręcznie tytułem, nie może nie kojarzyć się z chilijską "Glorią". Tym bardziej że film Marcela Martinessiego – jak niegdyś produkcja Sebastiána Lelio – również startuje w konkursie Berlinale. Ale mimo że oba tytuły faktycznie łączy wiele, choćby motyw kobiety zmagającej się ze "smugą" cienia oraz południowoamerykański kontekst (Martinessi pochodzi z Paragwaju), równie dużo je dzieli. "Gloria" była słodko-gorzkim crowd-pleaserem, filmem skrojonym na festiwalowy przebój (i nic w tym złego). "Las herederas" to niby też przykład kina pełną gębą "festiwalowego", ale mniej gładki, nagradzający raczej widzowską cierpliwość. A przede wszystkim: zdecydowanie bardziej posępny.

Ów połyskliwy plakat jest bowiem mylący. Zamiast neonowej ferii barw w "Las herederas" dominuje stonowana klaustrofobia wyblakłych wnętrz. Słowo "posępny" jest na miejscu o tyle, że akcja toczy się w dużej mierze w przestrzeni wymierającego domu-widma, stanowiącego ponure muzeum swojej minionej świetności. Mieszka w nim para lesbijek w średnim wieku, tytułowych "dziedziczek": Chela (Ana Brun) i Chiquita (Margarita Irún). Kobiety znalazły się jednak w finansowych tarapatach, popadły w długi i zmuszone są spieniężać po trochu swój dobytek. Na sprzedaż idą kolejne atrybuty niegdysiejszego statusu: kryształowa zastawa, rodzinne obrazy, samochód. Do tego dochodzi konflikt charakterów: Chiquita jest przebojowa, towarzyska, "wyjściowa". Zaciska zęby i z podniesioną głową znosi kolejne dopusty, nawet kiedy otrzymuje urzędowe zawiadomienie, że jako dłużniczkę czeka ją kilka miesięcy więzienia. Chela z kolei zamyka się w sobie, niejako współodczuwając z podupadającym domostwem. Ulega temperamentowi partnerki i stopniowo pogrąża się w letargu. Do czasu.

"Las herederas" opowiada bowiem o szansie przełamania rutyny, o odkręconym niespodziewanie wentylu bezpieczeństwa. Chela wydaje się niesamodzielna, uzależniona od pomocy opiekunki, uwięziona w chorobliwej rutynie. Każdego dnia łyka przepisową dawkę lekarstw, podaną na tacy zakomponowanej według obsesyjno-kompulsywnych wytycznych: filiżanka obowiązkowo po prawej, szklanka obowiązkowo po lewej, cola obowiązkowo z lodem, ale tylko cola "light", broń boże "zero". Paradoksalnie, kiedy na chwilę z jej życia znika Chiquita, Chela zaczyna nagle oddychać pełną piersią. W zasadzie przypadkiem rozkręca karierę taksówkarki-amatorki; zabiera się za wożenie samochodem rozmaitych koleżanek. Jedną z jej pasażerek jest potrafiąca cieszyć się życiem, młodsza Angy (Ana Ivanova), która inspiruje Chelę do podążenia za tym, czego sama pragnie. Lepiej późno niż wcale.

Zaiste, trudno o bardziej czytelną metaforę wyzwolenia niż samodzielnie chwycona kierownica. Martinessi jednak nie gra w aż tak otwarte karty; nawet ów samochód z jego emancypacyjnym potencjałem jest przecież równocześnie nośnikiem wstydu: kolejną własnością wystawioną na sprzedaż, by związać koniec z końcem. Zamiast walić po oczach zgranymi symbolami, reżyser wysyła raczej dyskretne sygnały. Dlatego "Las herederas" ogląda się momentami niczym film-łamigłówkę: reżyser bardzo oszczędnie dawkuje informacje, zmuszając widza do dopowiadania sobie kontekstu. Ciekawie rzutuje to choćby na rozkład widzowskiej sympatii do bohaterek. Początkowo to Chela wydaje się ciągnąć związek obu kobiet w dół, lubimy ją zdecydowanie mniej. Dopiero z czasem zaczynamy dostrzegać w niej tę, która uległa, dała się stłamsić. Wraz z naszym zrozumieniem przychodzi życzliwość. Film nieprzypadkowo rozpoczyna się od – dosłownie – wąskiego punktu widzenia: ujęcia z perspektywy podglądającej Chiquitę Cheli. W toku akcji świat kobiety zaczyna się otwierać, poszerzać – także dla nas.

Co ciekawe, Martinessi jednak wciąż ogranicza się do żeńskiego doświadczenia. Patrzy przekrojowo przez klasy i pokolenia, pokazuje kobiety bogate i biedne, młode i stare, ale facetów trzyma na dystans, gdzieś na granicy kadru, w rzucanych mimochodem uwagach. Podobnie jest zresztą z kontekstem społecznym, który figuruje gdzieś "poza" – wciąż jednak determinując codzienność bohaterek. W finansowych problemach Cheli i Chiquity odbija się przecież rządowa i ekonomiczna niestabilność Paragwaju, całe to – nawarzone głównie przez mężczyzn – polityczne piwo. Nie szukajmy jednak w "La Herederas" prostej alegorii, gdzie narodową opresję przepisano na relacje płciowe. Martinessi po prostu rejestruje pewną rzeczywistość, a potem wybija się z niej ku uogólnieniu – niekoniecznie jednak doraźnemu, politycznemu. Przypomina, że aby wyzwolić się z klatki, najpierw trzeba sobie uświadomić, że w niej tkwisz. 
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones