Pochodzący z Meksyku Hoffman znalazł fantastyczny wizualny ekwiwalent dla sytuacji bohatera: mamy tu skąpane w chłodnym, błękitnym świetle kadry, płynne zmiany planów, wytłumioną ścieżkę
Alberto to zombie, jakiego w kinie jeszcze nie było. Nie powłóczy nogami i nie rzęzi jak zepsuty traktor. Nie czuje głodu ludzkiego mięsa i umie wmieszać się w tłum. Potrafi mówić, pracuje jako ochroniarz na siłowni, codziennie pielęgnuje rozkładające się ciało. I głównie z tego powodu "Halley" to horror docierający głębiej niż większość zombie movies. Pokazuje, że bycie nieumarłym – jedną z ikon popkultury i etatowym mięsem armatnim w kinie grozy – to w istocie egzystencjalna gehenna, związana z widmem wiecznego cierpienia. W świetnym filmie Sebastián Hofmanna zabraknie dziarskiego skauta ze strzelbą w dłoniach i nonszalancką odzywką na ustach, który to cierpienie skróci.
Ciało Alberta gnije. Na jego plecach pojawiają się sine wykwity, z otwartej rany na brzuchu sączą się płyny ustrojowe, oczy zachodzą bielmem. Proste czynności higieniczne pozwalają ukryć przed światem brzydotę i odór martwych tkanek, ale w końcu musi dojść do przesilenia. Wycieńczony Alberto trafia do kostnicy, gdzie cykl życia po śmierci rozpoczyna się od nowa. Pat.
Pochodzący z Meksyku Hoffman znalazł fantastyczny wizualny ekwiwalent dla sytuacji bohatera: mamy tu skąpane w chłodnym, błękitnym świetle kadry, płynne zmiany planów, wytłumioną ścieżkę dźwiękową z podkręconymi efektami w chwilach ingerencji bohatera we własne ciało, rozmywanie ekranu, zabawy perspektywą, zdejmowanie aktorów przez szkło, folię, przepierzenia. Samotność bohatera jest tu ograna na każdym poziomie formalno-fabularnym. Przestrzenie są puste i sterylne, w scenach dialogowych Alberto filmowany jest zwykle z ptasiej perspektywy, uczucie melancholii i poczucie pustki przyjmują postać mlecznego filtru otulającego bohaterów. Ci są niespełnieni, apatyczni i samotni, za wyjątkiem bywalców siłowni, prężących naoliwione muskuły; sprowadzonych przez reżysera do roli maszyn w ludzkiej skórze. O opresyjnym kulcie ciała Hoffman nie mówi w zasadzie nic nowego, jednak na poziomie metafory jego film pozostaje niezwykle efektowny: trudno wyobrazić sobie w tym kontekście coś jaskrawszego niż zombie z zazdrością podglądającego kulturystów.
Na to, czy Alberto znajdzie wreszcie ukojenie, reżyser nie udziela klarownej odpowiedzi. Jest w jego filmie poetycka sekwencja rejsu wśród wielkich lodowców. W świecie, w którym tożsamość równa się zdrowemu i pięknemu ciału, właśnie tak musi wyglądać raj nieumarłych. Ukryci przed wzrokiem zdrowych i pięknych mogą gnić i odradzać się przez wieczność.
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu