Recenzja filmu

Stracony weekend (1945)
Billy Wilder
Ray Milland
Jane Wyman

Zostawić Manhattan

Billy Wilder pamiętany jest dziś głównie za sprawą swych błyskotliwych komedii, z nieśmiertelnym "Pół żartem, pół serio" i "Garsonierą" na czele. Warto jednak pamiętać, że był to twórca
Billy Wilder pamiętany jest dziś głównie za sprawą swych błyskotliwych komedii, z nieśmiertelnym "Pół żartem, pół serio" i "Garsonierą" na czele. Warto jednak pamiętać, że był to twórca wszechstronny i, bez wątpienia, wybitny. Miał on na swoim koncie także filmy wojenne i kilka pozycji niezwykle zasłużonych dla filmu noir. Jego nagrodzony czterema najważniejszymi Oscarami (film, reżyser, aktor, scenariusz) "Stracony weekend" to sugestywne studium alkoholizmu, które do dzisiaj nie ma sobie równych.

Głównym bohaterem historii jest Don Birnam (świetna rola Raya Millanda), niespełniony pisarz, który swoją frustrację topi w hektolitrach whisky. Jego drodze na samo dno bezradnie przyglądają się jego brat Wick (Phillip Terry) i narzeczona Helen (Jane Wyman). Wspólnie namawiają go na weekendowy wypad na wieś, by tam nieco odpoczął i, być może, zaczął znowu pisać. Zamiast tego jednak Don wybiera dalsze picie, osiągając w przeciągu kilku kolejnych dni coraz większy stopień upodlenia...

Dzieło Wildera to film przejmujący i zaskakująco prawdziwy. Typowych dla tamtego okresu uproszczeń i "wygładzeń" jest tu naprawdę niewiele. Jak na ówczesne czasy z pewnością musiał to więc być obraz drastyczny w swym realizmie i uczciwości. Alkoholizm pozbawiony jest zwyczajowej "romantycznej" otoczki, Don nijak ma się do bogartowskiego typu bohatera, który wspomagając się szklaneczką szkockiej, pozbywa się smutków, by potem móc dalej z powodzeniem uwodzić kobiety. Uzależnienie Dona ukazane zostało jako przykra choroba, która nierozłącznie idzie w parze z egoizmem i samotnością. Niszczy ona powoli jego związek z wyrozumiałą Helen i odziera z resztek godności.

Być może właśnie owa bezlitosna szczerość, z jaką "Stracony weekend" ukazuje wstydliwy problem anonimowego pijaka, wymusiła na twórcach pójście na pewien kompromis, jakim było zamknięcie historii przynoszącym nadzieję happy endem. Jeśli miałbym wymienić element, który zdecydowanie trąci w opowieści Wildera fałszem, to byłoby nim właśnie sztuczne, doklejone jakby na siłę zakończenie. Jest to mankament, ale wbrew pozorom nie tak poważny. Do momentu finałowej "przewrotki" film konsekwentnie ukazuje pesymistyczną wizję człowieka na drodze prostej do autodestrukcji. Dzięki mocnemu aktorstwu i kapitalnie rozpisanemu scenariuszowi ów spektakl beznadziei ogląda się na bezdechu.

Oczywiście dzieło filmowe dotykające tak niewygodnego tematu w dobie autocenzury dyktowanej przez kodeks Haysa musiało zawierać przede wszystkim wyraźną przestrogę i pouczenie, będące "zadośćuczynieniem" za zepsucie odbywające się na ekranie. Przestroga, owszem, jest, jest też potępienie postawy bohatera, ale mimo tego "Stracony weekend" ani na moment nie popada w tandetny i przykry dla widza dydaktyzm. To, że tak się nie dzieje, z pewnością jest przede wszystkim zasługą pierwszorzędnej ekipy realizatorko-odtwórczej. Dzięki temu obraz reżysera "Słomianego wdowca" pozostaje pozycją ponadczasową, którą spokojnie postawić można obok głośnego, młodszego o pół wieku "Zostawić Las Vegas" Mike'a Figgisa. Cała reszta konkurencji zostaje już daleko w tyle.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones