Recenzja filmu

Smętarz dla zwierzaków (1989)
Mary Lambert
Dale Midkiff
Fred Gwynne

Życie po życiu według Stephena Kinga

Kino grozy nieustannie ewoluuje. Dawniej, w czasach kultowej "Symfonii grozy" wystarczał zaledwie przemykający po ekranie cień, aby widzowie robili w portki ze strachu. Dzisiaj nawet horda
Kino grozy nieustannie ewoluuje. Dawniej, w czasach kultowej "Symfonii grozy" wystarczał zaledwie przemykający po ekranie cień, aby widzowie robili w portki ze strachu. Dzisiaj nawet horda wyskakujących z ekranu maszkar (koniecznie w 3D!) raczej nie robi na nikim specjalnego wrażenia. Kiedyś horrory pobudzały wyobraźnię. Obecnie częściej pobudzają żołądek do odruchu wymiotnego. Iście przerażająca tendencja, choć obawiam się, że nie w tym znaczeniu, na które liczą dzisiejsi twórcy. Na szczęście pozostaje jeszcze literatura grozy, i miłościwie królujący nam w tym gatunku Stephen King, a uwierzcie mi – korony to on nie dostał za ładną twarz. Ci, którzy mimo wszystko zamiast strachu w formie papierowej wolą ruchome obrazy, również znajdą w jego dorobku kilka ciekawych pozycji, gdyż niemal wszystkie z jego kilkudziesięciu książek i opowiadań doczekały się ekranizacji. Jedna z nich, nad którą Stephen King od początku do końca sprawował pieczę, a nawet zagrał jedną z ról, nakręcony przez Mary Lambert "Smętarz dla zwierzaków", miał okazję stać się wzorem udanej ekranizacji oraz filmu grozy. A czy tę okazję wykorzystał, to już troszkę inna sprawa. Zanim jednak spróbuję odpowiedzieć na to pytanie, drobna uwaga: wszyscy, którzy nie oglądali filmu, a tym bardziej nie czytali świetnej książki, niech lepiej nie czytają recenzji, gdyż zdradza ona sporo istotnych szczegółów fabuły.

Literacki protoplasta "Smętarza dla zwierzaków" nie jest ani specjalnie skomplikowany, ani wielowątkowy, ani obszerny. Historię w nim opisaną spokojnie dałoby się zmieścić w filmie trwającym nieco ponad dwie, w ostateczności dwie i pół godziny, i to bez nadmiernego cięcia fabuły. Niestety autorzy ekranizacji poszli niejako na łatwiznę, zawierając wszystko w trwającym standardowe półtorej godziny obrazie, przez co wiele istotnych w książce momentów zostało tu skróconych do absolutnego minimum, a część wręcz całkowicie pominięto. Nie ma więc ani słowa o umierającej żonie Juda Crandalla, legendzie o Wendigo także nie poświęcono nawet sekundy, opis złych relacji między głównym bohaterem, a jego teściami ograniczono zaledwie do stwierdzenia, że się nie lubią (choć krótka potyczka między Louisem, a ojcem Rachel nad trumną Gaga jednak się w filmie znalazła, za co chwała twórcom), a kluczową dla fabuły scenę, w której Jud tłumaczy Louisowi tajemnicę cmentarza (bardzo ważne!) skrócono do śmiesznej minuty, pomijając tym samym całe mnóstwo istotnych faktów. Pierwsza godzina filmu przypomina przewijanie taśmy w filmowej – wszystko rozgrywa szybko, niemal zupełnie bez przystanków, tak przecież ważnych w budowaniu klimatu, a akcja gnie na złamanie karku, choć tak naprawdę dynamiki nie ma w tym żadnej. Gołym okiem widać pośpiech, a przecież wystarczyło zwiększyć długość filmu zaledwie o pół godziny, a wszystko mogłoby wyglądać zupełnie inaczej. Na tle pourywanych bądź całkiem wyciętych wątków z literackiego oryginału, pozytywnie zaskakuje postać Victora Pascowa, znacznie ciekawsza i bardziej rozbudowana niż w książce, oraz wszystkie retrospekcje z Zeldą, które zostały zrealizowane dokładnie tak, jak należało – za to duży plus.

Mniej więcej pół godziny przed napisami końcowymi reżyser w końcu uświadamia sobie, że kręci dreszczowiec i porzuca pośpiech na rzecz budowania mrocznej i dramatycznej atmosfery. A robi to, trzeba przyznać, z zaskakującym wyczuciem i profesjonalizmem, dzięki czemu tych trzydzieści ostatnich minut wynagradza niemal wszystkie wcześniejsze mankamenty. Klimat gęstnieje z sekundy na sekundę, na ciało wstępuje gęsia skórka, a widz niemal całkowicie zapomina o oddychaniu - cała finałowa scena z mały Gagiem to po prostu mistrzostwo, które w niczym nie ustępuje literackiemu oryginałowi. I kiedy już wydaje się, że film skończy się znakomitym finałem w wielkim stylu… reżyser kręci dalej – tam, gdzie w książce King zdecydowanie odciął pępowinę i zostawił historię bez jednoznacznego zakończenia (co było jego największą zaletą), twórcy ekranizacji idą o kilka kroków dalej, pokazując własną interpretację tego, co nastąpiło dalej. W efekcie zakończenie filmu nie może się nawet równać z tym napisanym przez Kinga – tam była aura tajemniczości, tu jest tylko niesmak.

"Smętarz dla zwierzaków" bynajmniej nie jest filmem złym. Mimo kilku znaczących wad (wyżej wspomniane, plus słabe aktorstwo – najlepiej zagrał chyba zmartwychwstały kot rodziny Creedów, Church) ma również kilka niezaprzeczalnych zalet - klimatu może mu pozazdrościć jakieś 99% obecnie powstających produkcji, które starają się uchodzić za horrory, muzyka daje radę, a finał (bez ostatnich pięciu minut o których pisałem wyżej) jest jedną z najlepiej nakręconych scen grozy, jakie widziałem. Problem tkwi w czymś zupełnie innym. "Smętarz dla zwierzaków" ma po prostu tę samą wadę, która odbija się czkawką w przypadku niemal każdej ekranizacji – nie jest swoim książkowym oryginałem. A te, jak nas nauczyło doświadczenie, na tym polu zwykle są niedoścignione…
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Ci, którzy choć trochę orientują się w twórczości Stephena Kinga, bez trudu odnajdą w filmie... czytaj więcej
Chociaż tytuł tego niezłego horroru kojarzy się raczej z pseudo-straszną opowiastką dla dzieci, jest w... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones