Recenzja gry

Hotline Miami (2012)
Jonatan Söderström
Dennis Wedin

A na niebie diamenty

Przed wejściem do budynku. Zakładam maskę osła. Drzwi wybite kopniakiem. Facet w kałuży krwi. Następny dostaje w twarz. Leci na ścianę. Butem rozbijam mu łeb. Płynie mózg. Łom w rękę – bach,
Przed wejściem do budynku. Zakładam maskę osła. Drzwi wybite kopniakiem. Facet w kałuży krwi. Następny dostaje w twarz. Leci na ścianę. Butem rozbijam mu łeb. Płynie mózg. Łom w rękę – bach, bach, bach. Kolejny ma strzelbę. Krwawa mgła. Nie ma mnie. R. Przed wejściem do budynku. Zakładam maskę...



Tak mniej więcej wygląda kilkusekundowa sesja w grze "Hotline Miami". Niecodzienny wstęp jest wymagany, gdyż sama produkcja studia Dennaton Games to rzecz niebywała i już w tej chwili okrzyknięta została najlepszą grą indie roku 2012. Na czym zatem polega jej czar?



"Hotline Miami" to gra, wydawałoby się, zręcznościowa, choć można ją też ująć w ramy skradanki. Jedyne, co robimy, to chodzimy naszym bohaterem i zabijamy ludzi. Koniec, kropka. Mamy do rozegrania kilkanaście poziomów i ewentualne szlifowanie wyników. Im te są lepsze, tym więcej broni odblokujemy. No i masek, bowiem nasz bohater nie pokazuje twarzy. Każda zwierzęca maska daje inną zdolność podczas misji. Większa wytrzymałość, start z nożem w kieszeni czy zabijanie przy otwieraniu drzwi – wybór należy do was.



Brzmi standardowo, prawda? Nic bardziej mylnego. Zasady gry to jak sprawdzanie biletów przed wejściem do wagonika kolejki górskiej. Później jest już tylko śmiertelny rajd. Tempo rozgrywki, jakie narzuca "Hotline Miami", można barwnie określić miksem kokainy i LSD. Po pierwsze non stop towarzyszy nam hipnotyczne elektro rodem z Gigolo Records. To w jego rytmie rozbijamy głowy, odstrzeliwujemy nogi, ręce, wyciskamy komuś z czaszki gałki oczne. Drugą sprawą jest rzecz, wydawałoby się, błaha, czyli tło, w sensie jak najbardziej literalnym. Plansze bowiem ukazane są na środku ekranu, a z oddali dostajemy po twarzy transowym melanżem kolorów, które od razu kojarzą nam się z piosenką Beatlesów o Lucynce i kwasem lizergowym. No i wreszcie zwieńczenie tej trójcy, czyli iście kokainowa szybkość rozgrywki. W "Hotline Miami" naszą ulubioną literką na klawiaturze stanie się "R" odpowiedzialne za restart misji w przypadku śmierci protagonisty. A to, wierzcie mi, zdarzać się będzie średnio co kilkanaście sekund.



Plansze z reguły składają się z kilku do kilkunastu pomieszczeń, w których przebywają wrogowie. My musimy ich tylko rozsmarować po ścianach. Ze względu jednak na kruchość każdej postaci, a zwłaszcza naszego bohatera, giniemy praktycznie co chwilę. Nawet gdy nauczymy się już rozkładu pomieszczeń i oponentów, nie oznacza to, że raz-dwa przelecimy przez dany komisariat czy inny klub nocny. Nawet najmniejszy błąd czy chwilową nieuwagę w 90% przypadków przypłacamy zwiększeniem masy ciała o porcję ołowiu. Ale tak naprawdę ma to niewielkie znaczenie, gdyż owa potworna szybkość, muzyka i niewielki obszar tworzą obraz kompletny. Nawet nie zauważamy, że bez przerwy naciskamy klawisz "R" i od kwadransa rozgrywamy ten sam dziesięciosekundowy fragment. Nie przypominam sobie innej gry (poza „Aliens vs. Predator” z 1999 roku), w której powtarzalność byłaby tak emocjonująca.



Smaku dodaje także pewien bezsens fabularny. Nasz bohater wdziewa różnorakie zwierzęce maski, urządza rzezie… właściwie nie wiadomo kogo. W tle pojawiają się inne postaci w przebraniach, przypadkowo napotkani ludzie zdają się wiedzieć o aktualnych wydarzeniach więcej niż protagonista, a wszystko podlane jest gęstym sosem oniryzmu. Jakby tego było mało, od pewnego momentu gra w dość oczywisty sposób cyklicznie przebija czwartą ścianę.



Chociaż wiadomo, że gry niezależne rządzą się własnymi prawami i czepianie się pixelartu rodem z pierwszej połowy lat 90. to tak, jakby mieć pretensje do psa, że szczeka, to nie mogę pominąć kwestii mocno specyficznej grafiki. Niestety, o ile to, że jest obrzydliwa, idealnie pasuje do klimatu gry, o tyle już np. zbieranie sekretnych literek nie bardzo. Mają one bowiem postać kilku różowych pikseli. W grze, przypominam, w której z reguły całe pomieszczenia zbryzgane są krwią i tkanką mózgową. Jest to jednak maleńki kwiatek, który odnotowuję wyłącznie z recenzenckiego obowiązku. Znacznie liczniejsze są irytujące zawieszenia gry, wyplucie nas do Windowsa czy inne rewelacje. W przypadku Windows 7 tych problemów jest nieco mniej (piszę z własnego doświadczenia), jednakże i tak zdarzało się zobaczyć nagle ekran błędu, a następnie pulpit.



"Hotline Miami" nie jest grą dla każdego. I nie chodzi o tak trywialne sprawy, jak celowo brzydka grafika, poplątana (w lynchowski sposób) historyjka czy nieprzyzwoita wręcz dawka brutalności. Osobno, wszystkie wymienione wyżej czynniki są do przełknięcia. Ale Dennaton Games niezwykle sprawnie łączy wszystkie składniki w transowy koktajl, po którym pozostanie nam już tylko wizyta w Monarze.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones