Recenzja filmu

Félicité (2017)
Alain Gomis
Véro Tshanda Beya Mputu
Gaetan Claudia

Afrykańska pieśń

Fabularny trzon filmu więcej ma wspólnego z kinem braci Dardenne niż z antropologiczną audiowizualną impresją, jaką zapowiada otwierająca sekwencja. Félicité to kongijska everywoman, papierek
Kamera z ręki, paradokumentalny sznyt, twarze, głosy, polifonia obrazów i dźwięków. Reżyser Alain Gomis wita nas w Afryce, każąc patrzeć, jakbyśmy mieli słuchać. "Félicité" rozpoczyna scena z koncertu w knajpce w Kinszasie. Gomis opisuje to otoczenie gęstą plątaniną zbliżeń, detali, szczegółów, które piętrzą się i przeplatają niczym polirytmiczne struktury muzyki z kontynentu. Kolejne twarze są jak muzyczne tematy, do których kamera wraca raz za razem, zagęszczając przestrzeń, lawirując i klucząc. Patrzymy i słuchamy: spokojne, kamienne oblicze jakiejś kobiety, czyjś śmiech, żarty, rozmowy, anegdoty. Lokalna kapela powoli wprowadza rytm, odzywają się bębny, gitara. Nagle niespodzianka, nowa melodia: spokojna twarz, która przykuła naszą uwagę, należy do wokalistki zespołu. Jej spokój, odcinający się od gwaru pomieszczenia, okazuje się wyrazem koncentracji przed występem. Kobieta wchodzi na scenę i zaczyna śpiewać. Muzyka pulsuje, razem z nią obraz. 

Podobne sekwencje działają w "Félicité" niczym refreny. Tytułowa bohaterka, wspomniana wokalistka, odbywa na naszych oczach podróż, ale w jakimkolwiek życiowym dołku by się znalazła, zawsze powraca do tej jednej stałej. Jej występy mają charakter rytuału, egzorcyzmu, w jakim przepracowuje ona kolejne kaprysy losu. Kobieta ulega rytmowi, intonuje brzmiące niczym lament melodie i zatraca się w doświadczeniu. Na oczach tłumu staje się szamanką, mistrzynią ceremonii. Zdaje się wówczas rozumieć wszystkie tajemnice świata, cały jego ból. Odczarowuje go i zamienia w muzykę.

"Félicité" nie jest jednak transowym teledyskiem. Fabularny trzon filmu więcej ma wspólnego z kinem braci Dardenne niż z antropologiczną audiowizualną impresją, jaką zapowiada otwierająca sekwencja. Félicité to kongijska everywoman, papierek lakmusowy, za pośrednictwem którego Gomis będzie mógł prześwietlić trudne warunki życia w kraju. W tym celu trzeba jednak wsadzić kij w szprychy skromnej, ale relatywnie znośnej egzystencji bohaterki. Tak, Félicité jest samotną matką, mieszka w biednej części Kinszasy, w jej domu się nie przelewa. Mimo to stać ją, żeby zapłacić znajomemu za naprawienie zepsutej lodówki; jakoś wiąże koniec z końcem. Wtem nadchodzi katastrofa: jej syn przeżywa wypadek na motorze. Chłopak trafia do szpitala i wymaga rychłej operacji – w przeciwnym razie straci nogę. Pobyt na oddziale, leki i zabieg kosztują jednak za dużo. Harda, samodzielna kobieta będzie musiała przełknąć dumę i wyciągnąć rękę po pomoc.

Chodząc od znajomych do znajomych, od nadziei do nadziei, Félicité staje się naszą przewodniczką po świecie nierówności. Bohaterka wyrusza w miasto, poza piasek, tłok i krajobraz niskich, byle jakich domów ze swoich okolic, prosto między wybetonowane drogi i luksusowe wille. Kinszasa urasta tu do rangi labiryntu ekonomicznych, seksualnych, politycznych niesprawiedliwości. Félicité stara się znaleźć z niego wyjście, wymusić gesty solidarności, wyczarować na powrót wspólnotę, jaką kreuje, gdy występuje na scenie. W końcu pojawia się nadzieja: kobieta i jej syn znajdują nieoczekiwane wsparcie ze strony Tabu, lokalnego obiboka, jednego z hałaśliwszych gości tutejszego baru, mężczyzny, który wciąż podejmuje nieudolne próby naprawienia lodówki bohaterki. Czy uda im wspólnie się przemóc finansowe i interpersonalne problemy, tworząc coś na kształt nowej rodziny?

Ów portret – zarazem kraju i kobiety – "brzmi" bardzo autentycznie, choć nie jest szczególnie wnikliwy. Gomis – sam obcy w tym świecie – pracuje jak dokumentalista, podgląda rzeczywistość na gorąco, przed kamerą stawia naturszczyków. Pozwala, by film dźwigała na barkach nieprofesjonalna aktorka, Véro Tshanda Beya Mputu (w rzeczywistości piosenkarka). Jej rola to popis spokoju, epatowania kamienną twarzą. Mputu hipnotyzuje, przykuwa wzrok, prowokuje, jakby lada chwila sama miała spojrzeć nam w oczy, złamać czwartą ścianę. Podobna bezpretensjonalność – a może po prostu: obojętność – zdarza się tylko u naturszczyków.
 
Wydaje się jednak, że Gomis nadużywa naszej gościnności, przeciąga swoją wizytę do granic odbiorczej tolerancji. Mniej więcej w połowie filmu – wraz z kolejnym zwrotem fabularnym – "Félicité" wyczerpuje zainicjowaną konwencję, jakby traci parę. Reżyser wygasza wówczas akcję, a pogoń za jasno określonym celem zamienia na depresyjne dreptanie w miejscu. Ekstrawertyczny, gorączkowy rytm zastępuje introwertyczny, bezkształtny postój. Gomis próbuje przełamać tu naturalizm, uciekając w sny, poetyckość, spirytualizm. Jakby sugerował, że w Afryce nie wygrasz z Machiną, że jedyna nadzieja w marzeniach, ewentualnie w przebłyskach międzyludzkiej interakcji: humorze, muzyce. Ta druga, "spowolniona" część filmu, przekonuje jednak zdecydowanie mniej. Rwana forma "Félicité", znienacka pozbawiona szkicowej – ale jednak – intrygi, nagle staje się nieznośna. Fakt, Gomis osiąga tu szczyt kinowego mimesis: zmusza nas, byśmy męczyli się na równi z bohaterami. Ale nie wiem, czy pisać mu to za zasługę. 
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones