Recenzja filmu

Lucy (2014)
Luc Besson
Scarlett Johansson
Morgan Freeman

Besson na rozstaju dróg

" Pomimo rażącej dychotomiczności obrazu, "Lucy" potrafi wciągnąć widza, który nie ma nawet bladego pojęcia jak zaskakujący tor obierze historia pod sam koniec seansu. Niestety, klocki misternej
Słynny mit głoszący, iż człowiek używa ledwie parę procent swego umysłu, został już dawno obalony przez naukowców. Nie przeszkodziło to jednak żyć pomysłowi własnym życiem, by w końcu posłużyć jako podwaliny pod najnowszy film Bessona. Wyobraźcie sobie, iż Wasza przeciętna egzystencja zmienia się pewnego dnia w szaloną jazdę niczym na rollercoasterze dzięki wątpliwemu dobrodziejstwu nowoczesnego narkotyku. Poprzez wpływ sztucznej substancji na ustrój, zyskujecie niesamowity iloraz inteligencji, pozwalający Wam niemalże przewidywać przyszłość oraz w pełni panować nad własnym ciałem. Oryginalne, nieprawdaż? Ciekawe tylko, że bliźniaczo podobny motyw był już motorem napędowym innej produkcji wydanej blisko 3 lata wcześniej o tytule "Jestem Bogiem"... Niezrażony Besson przerobił jednak pomysł w charakterystyczny dla siebie sposób, dodając tony akcji i wykuwając z papierowej historyjki twór mający ambicję na zostanie drugim "Matrixem". Niestety, francuskiemu twórcy w obecnej formie daleko do kunsztu rodzeństwa Wachowskich, przynajmniej na poletku science fiction. Może szkoda, że sam Besson nie uraczył się błękitnym syntetykiem podczas kręcenia "Lucy"; z drugiej strony kierunek w jakim podąża fabuła może sugerować zażywanie innych środków z niższej półki (czyżby Butapren?)...


Lucy (Scarlett Johansson) spędza suto zakrapiany weekend w nieodpowiednim towarzystwie. Po całonocnej balandze dziewczyna próbuje dojść do siebie, jednocześnie usilnie odmawiając pomocy świeżo poznanemu Richardowi (Pilou Asbæk) w mocno podejrzanej sprawie. Mężczyzna prosi ją o wykonanie z pozoru niewinnego zadania, mianowicie o dostarczenie teczki o nieznanej zawartości do bliżej nieokreślonego businessmana. Hulaka w kowbojskim kapeluszu podstępem zmusza Lucy do dostarczenia przesyłki, wbrew jej woli. Niestety, cały plan bierze w łeb w momencie, gdy partner dziewczyny dostaje kulkę, zaś sama zainteresowana zostaje pojmana przez oprychów niejakiego Pana Janga (Min-sik Choi). Szef szajki szybko odkrywa zawartość teczki, którą to okazuje się być narkotyk o hipnotycznie błękitnej barwie oraz niesamowicie silnym działaniu. Lucy otrzymuje propozycję nie do odrzucenia: ma przewieźć przez granicę groźną substancję we własnych trzewiach... Karkołomny pomysł szybko kończy się tragicznie, gdyż zawartość woreczka dostaje się do organizmu dziewczyny, stając się katalizatorem niespodziewanych reakcji chemicznych. W wyniku działania ogromnej dawki syntetycznego środka, Lucy zyskuje stopniowy dostęp do coraz większych możliwości własnego umysłu, dzięki czemu jest w stanie perfekcyjnie kontrolować zarówno swe ciało, jak i otaczający ją świat. Szybko jednak misja dziewczyny przeradza się ze zwykłej zemsty w działania o większym znaczeniu nie tylko dla niej samej...


Początek "Lucy" wygląda dość obiecująco, oferując gęsty klimat charakterystyczny dla "starego" Bessona. Desperacja bohaterki skazanej na kaprys Janga została dobrze odzwierciedlona, zaś lekko humorystyczne wstawki (choćby w przypadku tłumaczenia dokonywanego przez telefon z zestawem głośnomówiącym) bynajmniej nie psują atmosfery nieustannego napięcia. Duża w tym zasługa niesamowicie charyzmatycznego bossa mafii oraz wspomnianej bariery językowej dodatkowo pogarszającej sytuację Lucy. W kolejnych scenach nakreślających zadanie stojące przed protagonistką, tj. przetransportowanie narkotyków we wnętrzu własnego ciała, prym wiedzie jeden z pomagierów Pana Janga. Ów jegomość przedstawia bowiem kolejne meandry przymusowego zlecenia piękną angielszczyzną, doprawioną zabawnymi wtrąceniami i okraszoną niespotykaną gracją. Trzeba przyznać, iż do momentu przedostania się CPH4 do organizmu Lucy, Besson w ciekawy sposób eksperymentuje z formą. Już na samym początku historii, gdy nieświadoma ogromu niebezpieczeństwa dziewczyna zostaje "wrobiona" w przekazanie teczki, narracja przerywana jest migawkami ukazującymi... królestwo zwierząt, niczym z programu Animal Planet. Lucy bowiem, tak jak i bezbronna zwierzyna, wystawiona jest na atak silniejszego drapieżnika bacznie obserwującego cel. Gdy jednak łowca wyczuje tylko dogodny moment, w mgnieniu oka wbija ostre jak brzytwa zębiska w mięciutkie cielsko ofiary, skazując ją na szybką i bolesną śmierć. Bohaterka filmu także kończy jako łup osobników znajdujących się wyżej w metaforycznym łańcuchu pokarmowym, którzy bezlitośnie wykorzystują dziewczynę do własnych celów. Wspomniane wstawki podkreślające powagę sytuacji stanowią novum w repertuarze Francuza, w dwóch pierwszych kwadransach seansu dodając pikanterii stopniowo rozwijanej historii. Szkoda jedynie, iż po uzyskaniu przez protagonistkę nadludzkich zdolności, "Lucy" coraz bardziej popada w pseudofilozoficzne science fiction, które nijak ma się do mocno "przyziemnego" początku.


Gdy bowiem woreczek z narkotykiem ukryty w brzuchu pęka i ciałem dziewczyny zaczyna rzucać na wszystkie strony niczym przy zmianie kierunku działania grawitacji, zaczyna się istna komedia. Oczywiście rozumiem zamysł ukazania zmian molekularnych w ciele bohaterki, którym towarzyszy wzmożony ruch cząsteczek, jednak w wydaniu Bessona wyszła z tego istna farsa. Co gorsza, wraz z kolejnymi wydarzeniami obrazującymi odkrywanie coraz potężniejszych możliwości umysłu, "Lucy" odbija w kierunku science fiction mającego niewiele wspólnego z mainstreamowym kinem sensacyjnym. Na nieszczęście widza, francuski reżyser na siłę próbował połączyć dwa bieguny, tj. efekciarską akcję oraz ambitniejsze podejście do tematu ludzkiej jaźni, polegając jednocześnie na obu frontach.


Niekonsekwencja Bessona sprawia, iż dwie koncepcje budujące film gryzą się ze sobą w irytujący sposób. Wystarczy spojrzeć na sam początek i koniec historii by zauważyć, iż fabuła z mocnego thrillera przeradza się w kiczowatą fantastykę zahaczającą o niedawną "Transcendencję" z Johnnym Deppem. Co więcej, doczepienie zapierającej dech w piersiach akcji do filozoficznego traktatu udało się w amerykańskiej kinematografii bodajże tylko w jednym przypadku, pierwszego "Matrixa" właśnie. Produkcja Bessona, pomimo wyraźnych ciągotek na zostanie dziełem przełomowym (patrz: zwieńczenie zmagań Lucy), to zdecydowanie kino science fiction charakteryzujące się smutnym przerostem formy nad treścią, w dodatku upstrzone co najwyżej przeciętnymi efektami komputerowymi, z wyłączeniem całkiem ciekawie zobrazowanego rozpadu. Inna sprawa, iż animacja długopisu ewoluującego w inne przedmioty to przykład jednego z gorszych CGI jakie dane mi było widzieć w przeciągu ładnych paru lat (przy takim budżecie to czysta profanacja).


Pewnikiem wielu osobom nie spodoba się to co napiszę, ale temat odkrywania uśpionych pokładów inteligencji bardziej przypadł mi do gustu w ledwie niezłej produkcji "Jestem Bogiem", nadmienionej we wstępie recenzji. W filmie z Bradleyem Cooperem i De Niro przynajmniej nikt nie próbował na siłę doklejać scen akcji z bezsensownymi strzelaninami, chociaż tamten obraz również popadał w banał po intrygującym początku. W "Lucy" zaś Besson zdecydowanie dał się ponieść ułańskiej fantazji, wrzucając do worka wszystkie pomysły jakie przyszły mu do głowy. Nie przeczę, iż parę myśli i rozważań przemyconych w zalewie dynamicznych sekwencji miało potencjał na kino ambitniejsze, jednak ów potencjał zduszony został przez kiczowate zagrywki (np. zmiana koloru włosów bohaterki na zawołanie, "groźne" spojrzenie odstraszające czworonogi...) i przesyt akcji. Prawdopodobnie lepiej by było, gdyby protagonistka poprzestała na osiągnięciu 20-30% mocy umysłu, w wyniku czego udałoby się uniknąć wykreowania przesadnie podpakowanej heroiny, rozstawiającej mafiosów po kątach niczym niegrzeczne dzieci w szkolnej sali. Inna sprawa, iż wtedy konstrukcja fabularna padłaby na przysłowiową twarz, prowadząc film w typową opowiastkę o zemście...


Na osłodę dodam tylko, iż umieszczenie w "Lucy" postaci Profesora Normana odgrywanej przez niezrównanego Morgana Freemana okazało się być ciekawym zabiegiem wyjaśniającym kolejne zmiany zachodzące w ciele i umyśle protagonistki. Na jednej płaszczyźnie fabularnej bohaterka sukcesywnie ewoluuje, na drugiej z kolei czarnoskóry uczony równolegle prowadzi prezentację na uczelni poruszającą zagadnienia niezbadanych możliwości ludzkiego mózgu. (Pseudo)naukowe naświetlenie sprawy w formie zaproponowanej przez Bessona brzmi wiarygodnie, co w pewien sposób pozwala widzowi "kupić" koncepcję wszechmogącej Lucy.


Ciekawostką jest fakt, iż rola Lucy pisana była z myślą o Angelinie Jolie, która zapewne pasowałaby do najnowszej produkcji Bessona niczym, nie przymierzając, pantofel w krocze (tj. bezbłędnie). Niemniej Scarlett Johansson zatrudniona w zastępstwie ww. pani również spisała się dobrze, udanie nakreślając rozwój bohaterki od zastrachanej dziewczyny do ludzkiego cyborga pozbawionego uczuć wyższych. Co prawda momentami Johansson wydaje się nieco szarżować z oddaniem analitycznego zachowania Lucy (zwróćcie uwagę na przesadnie teatralną ruchliwość głowy podczas dialogu z profesorami), niemniej młoda aktorka godnie zastąpiła starszą koleżankę po fachu. Słowa pochwały należą się również Morganowi Freemanowi, który zapewne brzmiałby wiarygodnie przekonując nawet o płaskości kuli ziemskiej. Dzięki swemu niepowtarzalnemu głosowi i charyzmie, widz łyka kolejne teorie Profesora Normana bez większych zastrzeżeń. Soczystą, czerwoniutką wiśnią na torcie jest zaś aktorstwo Min-sika Choi'a, który jako bezlitosny Pan Jang budzi respekt samym spojrzeniem pozbawionym uczuć. Dzięki manierze zakapiora oraz odpowiedniemu wyglądowi wspomnianego bossa, początkowy dramat Lucy, skazanej na łaskę mafii, jest jeszcze bardziej wiarygodny.


Na sam koniec zostawiłem sobie stricte reżyserskie umiejętności Bessona przejawiające się w świetnym prowadzeniu kamery na planie "Lucy". Abstrahując od scenopisarskich zapędów, francuski (eks-)mistrz wciąż udowadnia, iż na swym fachu zjadł wszystkie zęby. Długie ujęcia z obiektywem zataczającym pełne koło wokół bohaterki i podążającym jej śladem robią wrażenie, zwłaszcza w dobie dzisiejszych "wycinanek" (czytaj: krótkich, pociachanych na plasterki sekwencji). Pościg po ulicach Paryża to również gratka dla fanów tradycyjnych dynamicznych scen z samochodami mknącymi z zawrotnymi prędkościami. Efekty komputerowe zastosowane w gonitwie są nienachalne, do tego subtelnie nałożone na w większości realny obraz (polecam poczytać o przygotowywaniu F/X w "Lucy" na stosownych stronach internetowych). W związku z powyższym miłe wrażenie robi sekwencja ukazująca tradycyjną Peugeotkę prowadzoną przez bohaterkę, które to auto niczym taran ekspediuje policyjne wozy w powietrze. Dość wspomnieć, iż radiowozy latają w powietrzu niczym skowronki, tzn. wysoko i stadnie. W takich momentach do kinomana przemawia stary, dobry Besson, kierujący okiem kamery w profesorki sposób.



Pomimo rażącej dychotomiczności obrazu, "Lucy" potrafi wciągnąć widza, który nie ma nawet bladego pojęcia jak zaskakujący tor obierze historia pod sam koniec seansu. Niestety, klocki misternej układanki zbudowanej przez Bessona ni w ząb nie chcą połączyć się w spójną całość; w dodatku dziwna skłonność reżysera do kiczu, podkreślana nasilającymi się elementami humorystycznymi, nie pozwala do końca brać głównej bohaterki "na serio". Gdyby odrzeć film z sensacyjnej otoczki, stawiając na ambitną produkcję z pogranicza science fiction, mógłby z tego wyjść naprawdę kawałek smakowitej intelektualnej rozrywki (?). Ciekawe pomysły padają jednak jak muchy pod naporem efekciarstwa i kolejnych "genialnych" użyć rosnącej mocy przez bohaterkę, zaś całość niebezpiecznie blisko ociera się o niezamierzony pastisz. Ja osobiście chyba muszę odpocząć od produkcji pana Bessona, który w "Lucy" zupełnie odleciał, serwując dziwny kinematograficzny miszmasz. Patrząc po opiniach widzów, są również i zwolennicy takiego dania doceniający przekaz filmu prawiący o koncepcji nieograniczonych możliwości mózgu (jakoby jednak fałszywej) i konsekwencji zeń wynikających. Po co jednak w tym wszystkim te wciśnięte na siłę sekwencje akcji? Chyba tylko po to, by udobruchać widzów nastawionych na typowy "odmóżdżacz"... Dualizm "Lucy" idealnie odzwierciedla karierę Bessona. Klimatyczny początek filmu nijak ma się do zakończenia, tak jak i kamienie milowe typu "Leon zawodowiec" czy "Nikita" z początku kariery francuskiego twórcy w niczym nie przypominają "72 godzin" czy "Lucy" właśnie. Niestety, kolejny zawód spod ręki dawnego mistrza ekranu.

Ogółem: 6=/10

W telegraficznym skrócie: połączenie ciekawego pomysłu z kiczowatymi zabiegami, humorem i akcją wygląda niczym usilna próba dorównania "Matrixowi" od rodzeństwa Wachowskich; zdecydowanie na plus ujęcia przypominające Bessona z dobrych lat, na minus niezgrabne połączenie kina akcji i science fiction; niektóre efekty specjalne przy takim budżecie i reżyserze to wstyd i hańba; solidna rola Johansson i jak zawsze niezawodny Freeman, Min-sik Choi znany z "Oldboy'a" zaś to klasa sama w sobie. Można obejrzeć.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Luc Besson rozpoczyna swoją produkcję od mocnego uderzenia. Kinomani są świadkami na pozór zwyczajnej i... czytaj więcej
Grany przez Morgana Freemana Profesor Norman podczas prowadzonego przez siebie wykładu, opowiada o tym,... czytaj więcej
Mózg ludzki jest nieprzeniknionym i wciąż nie do końca zbadanym organem, który fascynuje i przeraża... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones