Bez pośpiechu

"Wędrówka na Zachód" składa się z szeregu ujęć dokumentujących to, jak aktor Lee Kang-sheng w jaskrawym stroju mnicha porusza się ulicami Marsylii. Regularny współpracownik Tsaia jest tu niczym
Każdy muzyk wie, że żeby zagrać daną frazę we właściwym tempie, nieraz trzeba zacząć od ćwiczenia jej w dużym spowolnieniu. Poznawszy niuanse danego motywu, można zacząć przyspieszać, dążąc do realizacji oryginalnej formy. W tym sensie gra na instrumencie jest po prostu działaniem, które można doskonalić w drodze skupionej praktyki. Rozłożenie na czynniki pierwsze i przyjrzenie się im na spokojnie jest metodą lepszego poznawania i wpajania sobie tej akcji. Jest w tym spowolnionym powtarzaniu szczególna medytacyjna jakość. Tsai Ming-liang w swoim najnowszym filmie pokazuje, że podobnemu procesowi można poddawać również dużo bardziej prozaiczne czynności – takie jak choćby chodzenie – i wyciąga z tego filmowe wnioski.

"Wędrówka na Zachód" jest dziwną gatunkową hybrydą, nową jakością w filmografii Tsaia. To utwór na granicy kina dokumentalnego i wideoartu. Co prawda już "Twarz" z 2009 roku zwiastowała – nazwijmy to: "galeryjny" – zwrot w twórczości tajwańskiego reżysera. Ale tam charakterystyczna surowość kina tego twórcy szła w parze z barokowym rozbuchaniem niby-musicalowych instalacji. Tutaj zaś twórca odziera swoje kino niemalże do kości. Jeśli warto gdzieś przytoczyć na potęgę nadużywany cytat z Irzykowskiego o kinie, które jest "widzialnością obcowania człowieka z materią", to chyba właśnie tu.  

"Wędrówka na Zachód" składa się z szeregu ujęć dokumentujących to, jak aktor Lee Kang-sheng w jaskrawym stroju mnicha porusza się ulicami Marsylii. Regularny współpracownik Tsaia jest tu niczym oświecony zakonnik i prowokacyjny performer zarazem. Wykonuje on bowiem swoją czynność (zdawałoby się: najprostszą z możliwych – chodzenie) w wielokrotnie zwolnionym tempie, w niesłychanym skupieniu, bezgranicznie poświęcając się każdemu krokowi. Rodzaj ćwiczenia duchowego graniczy tu z wprawką fizyczną, a kontekst zatłoczonej przestrzeni miejskiej nadaje całości charakter performansu właśnie.    

Tsaia nie interesuje jednak aspekt wydarzeniowy, choć jego kamera rejestruje reakcje przechodniów na wyróżniającego się na ulicy aktora. Przejście od formy fabularnej ku dokumentalnej wydaje się spowodowane dążeniem reżysera do dalszego zgłębiania jednego z wiodących tematów jego twórczości: czasu. Autor przez lata podchodził do tej kwestii na rozmaite sposoby. Przykładowo, w "Która tam jest godzina?" główny bohater przestawał tajwańskie zegarki na czas paryski, żeby móc być bliżej interesującej go dziewczyny, która wyjechała do Francji. Tsai zgłębiał jednak temat również w mniej dosłowny sposób, poprzez samą formę swoich filmów, zbudowanych z długich, skupionych ujęć – jak choćby to finałowe z "Niech żyje miłość", cierpliwie śledzące emocje na twarzy płaczącej aktorki. Do refleksji nad przemijaniem skłaniał też chwyt z obsadzaniem w każdym z filmów wciąż tego samego aktora. Tsai zdawał się zafascynowany tym, jak przez lata zmienia się Lee Kang-sheng, czyniąc z niego samego jeden z przedmiotów swojego kina.

Tutaj zapis dokumentalny pozwala reżyserowi pójść jeszcze dalej w swojej dociekliwości. Ustawiona na ulicy kamera, rejestrując kontrast między mnichem a otaczającym go światem, pozwala nam obcować z przemijaniem w sposób niemal namacalny. To nie czas wykreowany fabularnej realizacji, a czas wymierny zapisu dokumentalnego. Scena, w której Lee Kang-sheng pokonuje schody, stanowiąc zarazem przeszkodę i ciekawostkę dla przechodniów, ma w sobie impet twórczego tour de force. Zejście po stopniach zdaje się trwać bez końca, ale aktor stopniowo, w żółwim tempie, zbliża się do granicy kadru. A kiedy wydaje się, że to już szczyt próby, na jaką może wystawić nas Tsai, reżyser jeszcze podbija stawkę. W jednym z ostatnich ujęć ruch mnicha zostaje zdublowany przez podążającego jego śladem Denisa Lavanta (jaki inny europejski aktor byłby w stanie podjąć takie wyzwanie?).

Gestem powtórzenia, powielenia, jaki inauguruje za pośrednictwem Lavanta Tsai, reżyser zdaje się zapraszać i nas do podobnego spowolnienia. W istocie jego film jest lekcją odkrywania na nowo otaczającej nas rzeczywistości – zdawałoby się, oczywistej, poznanej, wyczerpanej. Znakiem takiego innego, świeżego patrzenia jest w "Wędrówce na Zachód" powracający dwukrotnie obraz lustrzanego sufitu, w którym – do góry nogami – odbija się ulica i przechodnie. Wystarczy przechylić głowę, zwolnić tempo i odkryć nieznane w znanym, pokazuje reżyser. Intensywnie przeczesując kadr w poszukiwaniu czerwonego punkciku, jakim jest Lee Kang-sheng, powoli uczymy się doświadczać zgodnie z jego zaleceniem.
1 10
Moja ocena:
8
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones