Recenzja gry

Battlefield Hardline (2015)
Maciej Kowalski
Benito Martinez

CoD-yfikacja pola walki

EA, wypuszczając "Hardline", wykonuje dość szokujący zwrot. "Battlefield", która zawsze była bardziej wymuskana i wyrafinowana niż kolejne odsłony "Call of Duty", dziś niebezpiecznie przypomina
EA, wypuszczając "Hardline", wykonuje dość szokujący zwrot. "Battlefield", która zawsze była bardziej wymuskana i wyrafinowana niż kolejne odsłony "Call of Duty", dziś niebezpiecznie przypomina serię strzelanek wydawaną przez Activision. W dodatku jest naprawdę niezła.



"Hardline" to pierwsza odsłona serii od czasu "Bad Company 2", w której kampania dla jednego gracza nie jest marnym wypełniaczem czasu przed odpaleniem multiplayera. Historia w grze nie jest oczywiście pozbawiona wad. Mało tego, łykną ją przede wszystkim wielbiciele filmów akcji i seriali kryminalnych zakorzenionych mocno we wczesnych latach 90.

W grze wcielamy się w Nicka Mendozę, gliniarza z mocnym kręgosłupem moralnym. Tym bardziej dziwi więc, że w intro nasz protagonista ubrany jest w pomarańczowy kombinezon więźnia i właśnie jedzie do kolejnego miejsca odsiadki. Do sceny z wprowadzenia wracamy zresztą w połowie gry i to jest jeden z problemów "Hardline". Cała kampania to od pięciu do ośmiu godzin, w zależności od tego, czy fatygujemy się ze zbieraniem wszelakich znajdziek i załatwiamy wrogów po cichu. Połowa z tego czasu to dość marnie napisane misje policyjne. Mają nieco urokliwego klimatu starych seriali, ale większość dialogów jest potwornie drętwa. Cała sytuacja zmienia się, gdy zamieniamy policyjny mundur na skórzaną kurtkę złoczyńcy. Sceny z policyjnego kryminału ustępują nagle potwornie absurdalnym, ale przy okazji nierzadko komediowym epizodom w stylu "Ocean's Eleven", tyle że z bandą socjopatów w roli głównej. Mendoza i koledzy prezentują się znacznie lepiej w drugiej połowie gry. Nagle, rozluźnieni i pozbawieni wiszących nad sobą obostrzeń prawnych, rzucają soczystymi ripostami, łażą uwalani koką po szyję albo... uczestniczą w niemal westernowym pojedynku, tyle że za pomocą czołgów.



Oczywiście druga część gry jest niespójna i absurdalna, ale w zamierzony sposób. Najlepiej zresztą w historii wychodzą te momenty, w których "Hardline" albo dekonstruuje filmy akcji, albo stroi żarty z samej siebie. Znacznie słabsze są epizody, w których Mendoza grobowym głosem zdradza jakieś mało interesujące fakty ze swojej przeszłości albo opowiada o kochającej matce lub o tym, jak to stracił kolegów na służbie.

Niestety, to rozdwojenie fabuły ma swoje przykre konsekwencje w mechanice gry. Otóż jako policjant możemy bawić się w Brudnego Harry'ego i pruć do przestępców ile wlezie. Mamy zresztą czym – wraz z postępami w grze zdobywamy liczne karabiny, pistolety maszynowe, snajperki i strzelby. Nie zdobędziemy jednak w ten sposób cennych punktów doświadczenia, za które dostajemy nowe bronie albo paczki z naszywkami i ulepszeniami do trybu multiplayer. Warto więc przyjąć opcję skradankową. Mendoza jest cichy niczym Garrett z "Thiefa" i sprawnie załatwia przestępców od zakrystii. Może to zrobić na dwa sposoby: przydzwonić tonfą albo np. pałką teleskopową (100 punktów) bądź krzyknąć coś w stylu "Stój, bo strzelam!" i skuć trzymających ręce w górze bandziorów (250 punktów). Prowadzi to niejednokrotnie do potwornie zabawnych sytuacji, kiedy Mendoza wykrzykuje swoje groźby, skuwa bandytę, a kilka metrów dalej stoją najwyraźniej głusi koledzy zatrzymywanego. SI w grze jest, delikatnie mówiąc, niewinna intelektualnie. Zapomnijcie o regularnym flankowaniu czy sprawnych akcjach wrogów. Szczytem możliwości jest rzucanie w nas koktajlami Mołotowa.



Dałoby się to wszystko przeżyć, gdyby nie idiotyczne zakuwanie w kajdanki wrogów już wtedy, kiedy Mendoza wkracza na ścieżkę przestępstwa i prowadzi swoją krucjatę przeciwko pewnej postaci z pierwszej partii gry. Pozostawianie przy życiu wrogów robi się nieco kuriozalne, ale 250 punktów piechotą nie chodzi... Grzeczne obywatelskie aresztowania to interludia pomiędzy walką czołgami, wysadzeniem w powietrze ogromnego magazynu i iście masakryczną jatką w stylu "Raid" pod koniec gry. Jeśli jednak przymkniemy na to oko, większość akcji (prym wiedzie próba ucieczki z masą kokainy) jest naprawdę zabawna. Historia w "Hardline" to nareszcie choć trochę przemyślana kampania, zaprojektowana zresztą w formie serialowych epizodów, nie zaś losowego zlepku misji z żołnierzami w roli głównej. Podoba się szczególnie wtedy, kiedy nie próbuje uderzać w minorowe i poważne tony.



Singiel to jednak tylko jedna strona gry. Co czeka nas w trybie sieciowym? Na opisanie wszystkich szczegółów potrzebny byłby osobny artykuł, skupmy się zatem na odczuciach wynikających ze zmian w filozofii multiplayera. "Hardline" momentami przypomina serię "Call of Duty" bardziej, niżby sobie tego życzyli weterani serii. Pozostaje oczywiście tradycyjny tryb Conquest, ale ze względu na kompletnie inny, nieco bardziej kameralny, klimat gry mapy także są nieco mniejsze i bardziej zwarte. Team Deathmatch z kolei to kompletny chaos lub świetna wyrzynanka, w zależności od tego, na jaką mapę trafimy. Spore otwarte przestrzenie to idealna arena pojedynku dla osób, które uwielbiają krążyć po perymetrze i wyławiać naiwniaków biegnących przez środek mapy. Gorzej, gdy trafi się kompleks budynków jako żywo przypominający średniego rozmiaru mapy w dowolnej "Call of Duty", czyli mapka idealna dla SMG i strzelb. Wtedy najczęściej widać, kto jest battlefieldowym wyjadaczem, a kto usiadł do gry zwabiony obietnicami podobieństwa do CoD.



W "Hardline" znajdziemy też zupełnie nowe tryby. Ot, taki Hotwire to dość upiorna modyfikacja Conquest – rolę flag pełnią tu ścigane przez policję samochody, którymi zwiewają bandyci. Totalna demolka ze szlifem w stylu "Szybkich i wściekłych". W tym klimacie utrzymano też Heist, czyli klasyczny napad na bank. Jedna drużyna musi włamać się do danego miejsca, a potem zwiać z pieniędzmi, druga ma za zadanie ich powstrzymać. Świetnym trybem jest Rescue. To krótka, bardzo intensywna rozgrywka nieco w stylu "Last Man Standing". Mecz 5 na 5 trwa tylko kilka minut. W tym czasie drużyna gliniarzy musi odnaleźć i uratować zakładnika (albo zabić wszystkich bandytów), zaś złoczyńcy muszą powstrzymać policjantów. Twist? Każdy ma tylko jedno życie, więc jeśli marnie idzie nam ścisła współpraca i koordynacja działań, lepiej od razu przełączyć się na standardową, drużynową rozwałkę. Podobny do Rescue jest Crosshair, z tym że tu bandyci mają za zadanie załatwić dawnego kumpla, który zgodził się zeznawać, a policjanci muszą go odtransportować w bezpieczne miejsce. Podobnie – trzy minuty, dziesięciu graczy, jedno życie. Doskonałość.



Od strony technicznej "Hardline" wygląda całkiem nieźle. Oczywiście nie jest to poziom pecetów (gra testowana była na PlayStation 4), ale posiadacze konsol nie powinni znaleźć zbyt wielu powodów do marudzenia. Co prawda i tu można się do czegoś przyczepić. Mamy świetną jakość tekstur, zobaczymy wszystkie pory na twarzy Dao, przeczytamy ulotkę w koszu na śmieci, ale za to już animacje postaci są tylko poprawne. Do tego dochodzą błędy w kolizji obiektów. Wrogowie, niczym duszek Kacper, przechodzą czasem przez ściany bądź klinują się w nich niczym Han Solo w karbonicie. Wybaczyłbym takie kwiatki grze pokroju "Far Cry", ale w przypadku dość zwartego przestrzennie shootera przykro na to patrzeć. Wiele postaci ma znajome twarze – do pracy nad grą zaangażowano całkiem sporo aktorów znanych z seriali kryminalnych. To zawsze plus, niestety błyszczą oni głównie w scenach komediowych. Z tych poważnych wyciągają niewiele, ale tu nie poradziłby za wiele sam Ian McKellen.



"Battlefield: Hardline" to pozycja godna uwagi dla osób, które... uwielbiają "Call of Duty". Prawda jest taka, że wielu weteranów serii obrazi się na znacznie gęstsze i szybsze tempo trybów sieciowych. Choć rozgrywka przypomina stare "Battlefieldy", widać wyraźny zwrot ku konkurencyjnej serii strzelanek. Kampania dla jednego gracza z kolei to gratka dla fanów ociekających stereotypami i kliszami filmów akcji z lat 90. Gdy tylko nie traktuje się (i my tego nie robimy) zbyt poważnie, sprawia dużo radości. Jest dobrze, ale zawsze mogłoby być lepiej.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones