Recenzja filmu

Wołyń (2016)
Wojciech Smarzowski
Michalina Łabacz
Arkadiusz Jakubik

Czy to jeszcze film, czy już publicystyka?

Bardzo trudno jest nakręcić film o ludobójstwie, równie ciężko ująć w kadr opowieść o miłości. Wyjątkowo łatwo zaś jest popaść przy tym w truizm z jednej strony i przesadę z drugiej. Wojciech
Bardzo trudno jest nakręcić film o ludobójstwie, równie ciężko ująć w kadr opowieść o miłości. Wyjątkowo łatwo zaś jest popaść przy tym w truizm z jednej strony i przesadę z drugiej. Wojciech Smarzowski postanowił stworzyć coś karkołomnego i połączyć czerń śmierci z bielą życia. Obawiam się jednak, że nie utrzymał tej cienkiej czerwonej linii między dwoma światami, przez co kolory się zlały i wyszła szarość. 

Film otwiera cytat z ks. Isakowicza-Zaleskiego, mówiący o tym, że kresowiaków zabito dwa razy - raz siekierami, a potem milczeniem, z czego druga śmierć zdaje się być gorsza (wolny cytat). Uważam to stwierdzenie za zwyczajnie nieprawdziwe. To prawda, że wcześniej w kinematografii nie podejmowano tematyki rzezi wołyńsko-galicyjskiej, ale przecież na sali kinowej świat się nie kończy. Przez całe lata napisano dosłownie tysiące publikacji na ten temat, prowadzone są wieloletnie poważne konferencje historyczne, drukowane są relacje, opowiadania, itd., itp., etc. Ten cytat miałby rację bytu w 1989, w 2016 jest po prostu krzywdzący dla setek naukowców, artystów, pamiętnikarzy, którzy włożyli wiele wysiłku w przywrócenie i podtrzymanie tego tematu w świecie naukowym. To zdaje się mały szczegół, ale obawiam się, że nastraja na resztę filmu, dlatego postanowiłem o nim napomknąć.

Przyznam, że razi mnie dokładna klinicznie przemoc w filmach. Nie dlatego, że jestem przewrażliwiony, ale dlatego, że łatwo tutaj popaść w tanią i odrzucającą wulgarność. Pierwsza brutalna scena pojawia się blisko początku filmu i gdy ją zobaczyłem, to pomyślałem sobie, że to droga bez powrotu - albo teraz reżyser zgrabnie utrzyma ciężar, albo przeleje mu się przez ręce - i okazało się, że w swoich przeczuciach miałem dużo racji. Poza tym sadystyczne okrucieństwo powoduje serię niezdrowych emocji, które same w sobie wprawdzie nie są złe, ale nie dość precyzyjnie rozegrane tak naprawdę oszukują nieczujnego widza. Koło mnie siedział pan w wieku około lat pięćdziesięciu i co jakiś czas szeptał "o, kurwa", "to śmiecie", itd., nerwowo się przy tym ruszając. Absolutnie się mu nie dziwię, jako w miarę uważny obserwator jednak byłem tym natłokiem lekko zniesmaczony - ponieważ gdy nie chwycimy przynęty makabry, okazuje się, że nic więcej za nią nie stoi. Wojciech Smarzowski nie podał tu raczej do wypicia wywaru ze zła, ażeby krążyło w naszym ciele i byśmy czuli, jak nas przeżera, a po prostu oblał nas nim. Jeśli wszystko jest przed kamerą, to moja wyobraźnia zasypia. A nasza wyobraźnia jest zawsze o wiele bardziej sugestywna niż wyobraźnia ludzi wokół nas - to działa w obie strony, rzecz jasna.

To prowadzi z kolei do kolejnego zagadnienia, mianowicie emocji. Ten film od nich wprost kipi, nie sądzę jednak, by był to dobry znak. Podobnie jak z wyżej wspomnianymi brutalnymi scenami (wiadra krwi, wódki i nasienia) uważam taki chwyt za dość mydlący oczy, wprowadzający widza w mylną narrację. To w zasadzie dość prosty zabieg - bombardowanie emocjami ma na celu sprawienie, że tonący w szale uczuć odbiorca zachłyśnie się częścią z nich i weźmie je za swoje. Jest bardzo skutecznym ułatwieniem, niestety kosztem potężnego rezonansu trudniejszej drogi dialogu z widzem. Odnoszę wrażenie, że to jest główny powód, dla którego czytałem w niektóych recenzjach przedpremierowych opinie w stylu "najlepszy polski film od 25 i więcej lat", etc. To raczej recenzje pisane pod wpływem emocji, nie zaś rozwagi.

Uczucia zaś potęgowane są przez skalę filmu. Osobiście uważam, że Ernest Hemingway miał trochę racji ze swoją awersją do wszelkich przejawów tak zwanej "epickości" - zwykle, kiedy niespecjalnie ma się o czym opowiedzieć, to opowiada się o rzeczach "epickich", albo z "epickim" rozmachem, czasem - niestety - łączy się te dwie cechy. Nie sądzę, że pan Smarzowski nie ma nic do powiedzenia, wręcz przeciwnie - uważam, że ma do powiedzenia za dużo. W czasie filmu odnosiłem wrażenie, że oglądam właściwie kolaż etiud, jednych świetnych, innych wartych jeszcze trochę dopracowania. Za nic na świecie nie mogły mi się jednak skleić w płynną opowieść, ponieważ widziałem cięcia fabuły.

Z tego z kolei wynika kolejny problem, mianowicie nie mogłem za "Wołyniem" nadążyć. Zajmuję się tematyką wołyńsko-"wiślańską" od lat i szczerze powiem, że gdy reżyser mrugał do mnie okiem w stylu "wiesz, o co mi chodzi", kilka razy musiałem odpowiedzieć - "nie mam pojęcia...". Co dopiero widz niezorientowany w temacie. Zwłaszcza w kontekście nacjonalistów ukraińskich - pojawiają się tu i tam, w końcu w masie, ale trudno jest się w tym rozebrać, co, kto, gdzie, jak, z jakiego powodu, od kiedy i tak dalej. Poważnym mankamentem fabuły jest właśnie wyżej wspomniana kolażowość i prędkość. Postaci znikają i pojawiają się, wątki się zaczynają i nagle kończą, obrazy się zrywają jak burza i urywają w pół zdania. W pewnym momencie po prostu nie wiedziałem, co się dzieje. To dość duży problem, ponieważ z jego powodu wiele z założenia mocnych i przejmujących scen niestety po mnie spłynęło. Tutaj też ucierpiał jeden z podstawowych wątków, mianowicie opowieść o miłości. Niespecjalnie miałem możliwość wytworzyć kontakt emocjonalny z osobami dramatu - tak dobrymi, jak złymi. Za dużo, za szybko i - paradoksalnie - natłok emocji. Po prostu nie miałem szans. Powiedziałbym, że to nie tyle niespójny obraz, co film z arytmią.

To prowadzi do następnego zagadnienia. Mianowicie - o czym właściwie jest ten film? Recenzje przedpremierowe mówiły, że jest przełomowy, ponieważ pokazuje nienawiść, nie zaś antagonizmy konkretnych nacji - ale przecież każdy dobry film wojenny jest opowieścią o nienawiści, to nie jest żadne odkrycie. Moim zdaniem takie opinie powodowane są nienawykłością do oglądania historii o wojnie, co powoduje mylenie ich z filmami batalistycznymi. Pojawiły się nawet głosy mówiące, że ten obraz należy postawić obok twórczości XIX wiecznych pisarzy polskich (przemilczę jednak tę cokolwiek karkołomną tezę - z szacunku zarówno do Wojciecha Smarzowskiego, jak i naszych pozytywistów oraz samych autorów recenzji, którzy dali ponieść się emocjom). Ponoć jest "Wołyń" bezstronny, bo pokazuje również polski odwet. Niespecjalnie rozumiem, gdzie jest tu przełożenie na bezstronność filmu wojennego jako zasady, ale rzeczona zemsta trwa jakieś 3 minuty. To zdecydowanie za krótko. Nie piszę tego w ramach jakiejś proporcji historycznej, ale zwykłego poczucia czasu w tym natłoku. To taki akcent, który można zgubić w tłumaczeniu. Czy zaś "Wołyń" tak naprawdę jest o nienawiści? Czy jest o rzezi wołyńskiej? O polskim odwecie? O miłości? Z ręką na sercu przyznam - nie jestem do końca pewien, o czym jest ten film. Zdaje mi się, że o ciężko doświadczonej przez los dziewczynie - ten wątek nabiera rytmu dopiero w drugiej połowie opowieści. Ale znowu - to jest problem tej "epickości", bardzo trudno jest sprawnie przeprowadzić taką narrację. Rozumiem jednak, że to debiut Wojciecha Smarzowskiego w takiej stylistyce i na pewno następnym razem już się przetrze.

Początek zastrzeżeń zacząłem od wątku z księdzem, takowym również je skończę. Jest taka dość wymowna scena, w której ksiądz prawosławny w cerkwi mówi kazanie, w którym opowiada o konieczności bezwzględnej walki z Polakami i święci siekiery. Jest to przetykane przebitkami księdza greckokatolickiego, który potępia nienawiść. To cokolwiek kuriozalna scena z kilku powodów: po pierwsze nie wiem, czy na prawosławnym ukraińskim Wołyniu znalazłoby się z 10 parafii greckokatolickich; po drugie powoduje to dość niebezpieczne uogólnienie, ponieważ w Galicji Wschodniej, gdzie z rąk UPA zginęło drugie tyle Polaków, proporcje unici-prawosławni były odwrócone; po trzecie gros dowództwa UPA było grekokatolikami (sam Bandera był synem unickiego księdza). Niewprawny widz w ogóle nie zorientuje się, który to prawosławny, a który grekokatolik (bo wyglądają w zasadzie tak samo), ale jak ktoś zauważy różnicę, może to mieć różnego rodzaju skutki. Wojciech Smarzowski mówi, że tylko nakręcił film, a co kto z nim zrobi, na to nie ma wpływu - myślę, że ma połowicznie rację, ponieważ w dużej mierze dialog kształtuje relacje. Tu jest chyba moja spinająca wszystkie poprzednie punkty konkluzja - trochę za dużo publicystyki w tej sztuce.

Aby jednak być sprawiedliwym, powiem też o tych aspektach filmu, które mi się podobały.

A były to choćby niektóre ujęcia i narracja pór roku. Wojciech Smarzowski i odpowiedzialny za zdjęcia Piotr Sobociński Jr. mają oko do pejzaży, które miejscami są przykuwające na dłużej. Zdarzyło mi się kilka razy, że chciałem zatrzymać film, żeby popatrzeć na dane ujęcie. Zabrakło mi trochę gry światłocienia, która mogłaby odciążyć aktorów i scenariusz i pozwolić odbiorcy nieco pomówić, ale to akurat kwestia moich preferencji. Zdjęcia to w zasadzie sama w sobie recenzja tego filmu - bardzo nierówne, od "telenowelowych" po faktycznie zapadające w pamięć.

Poprzez ujęcia mocno przemawiały również charakteryzacja i kostiumy. Byłem pod ogromnym wrażeniem - w filmie zatrudniono całe grupy rekonstrukcyjne, co było bardzo dobrym posunięciem, ponieważ dzięki zaangażowaniu rekonstruktorów pojazdy, mundury i postaci nabrały indywidualnych cech. To rzecz, której nie rejestrujemy w dużej mierze, ale gdy jej nie ma, to brakuje nam czegoś w obrazie.

Nie tylko obraz, a również i słowo zasługuje na pochwałę. Świetnym rozwiązaniem jest to, że każdy "naród" mówi we własnym języku - nawet Żydzi w jidysz, nie po hebrajsku. Ten punkt jest również swego rodzaju wyrazem uznania dla gry aktorów, która co prawda powyżej oczekiwanego poziomu nie wchodzi, ale poniżej dopuszczalnego też nie schodzi. Tylko dlaczego Polakom kazano mówić w gwarze krakowskiej... Może to kwestia wskazania na kolonizacyjną przeszłość bohaterów - a może dość nieporadne niedopatrzenie. Wolę obstawiać to pierwsze.

Prócz słowa wspomnieć by należało o oprawie muzycznej. A właściwie trzymanie jej do minimum. Szczerze powiem, że nieraz odczuwałem brak stosownej muzyki, choćby na poziomie ambientu, ale taka cisza, przerywana okazjonalnymi momentami minimalistycznych dźwięków, ma swój urok - w końcu cisza potrafi być bardzo głośna. Widzę tu również odwołanie do "Idź i patrz", gdzie jeden w zasadzie ambientowy dźwięk czasami potraktowany jest jako pełen utwór i zapowiada nadchodzący horror. Mimo wszystko czułem jednak miejscami pewien niedosyt.

Obraz i dźwięk tworzyły miejscami bardzo mocne narracje scen. W pamięć zapadła mi - o dziwo - jedna z tych brutalnych. Chodzi mianowicie o scenę (pojawiającą się teoretycznie bez zapowiedzi prawie na samym początku wojny) obdzierania polskiego dezertera ze skóry. Tutaj Wojciech Smarzowski doszedł do tej cienkiej granicy między "kiczowatym" okrucieństwem i Brueghelem - i moim zdaniem w żadną stronę absolutnie jej nie przekroczył, tylko idealnie stanął na linii. Trwa bardzo krótko, ale jest satanistyczna w swej wymowie, tak jak powinno być zło. Czarno-granatowa noc, płomień ogniska, niepokojące, niezrozumiałe z początku przygotowanie namaczeniem skóry, krzyk ofiary i milczący krąg "ofiarników" wokół robi piorunujące wrażenie infernalności zapowiadającej samą siebie.

Ciekawa była również ostatnia scena - przekraczanie rzeki. Bardzo malowniczy, poetycki i sięgający starożytności motyw przekraczania dwóch światów. Prawie niezauważalny, ale gdy się go dopatrzy, robi duże wrażenie.

Trudno nie zauważyć również częstych odwołań do "Idź i patrz". Szczególnie w scenie, w której bohaterka chowa się w życie - przebitka na jej twarz i oczy nasuwa siłą rzeczy skojarzenia z Głaszą. Uważam to za mały hołd i ukłon reżysera w stronę reżysera, poza tym takie małe pomachiwania są bardzo interesujące dla znawcy tematu i wprowadzają w odpowiedni nastrój.

Nastrój filmu, mimo jego mankamentów, jest przejmujący. Wprawdzie stylistyka Wojciecha Smarzowskiego nie jest czymś, co wybrałbym jako swój numer jeden, ale muszę przyznać, że wprowadza w pewien nastrój, któremu trudno odmówić swego rodzaju estetyki. Wielka szkoda, że z powodu tempa i szkicowości narracji nie mogłem uświadczyć go w takiej ilości, w jakiej bym chciał, ale mimo to uważam je przynajmniej za warte odnotowania i wyróżniające się na tle propozycji innych reżyserów.

Na zakończenie klamra - opowiadałem o nawiązaniach do "Idź i patrz". Myślę, że "Wołyń" jest jego odwrotnością, albo drugą stroną - film Elema Klimowa to horror psychologiczny o tak przerażającym natężeniu psychicznym, że sama końcowa scena eksterminacji wsi przynosi wrażenie ponurej quasi-ulgi. Dzieło Wojciecha Smarzowskiego zaś to w miarę "spokojny" obraz, którego natężenie przebija w scenach rzezi. Nie sądzę jednak, by było uczciwe porównywanie tych dwóch dzieł - co najwyżej pod tym kątem, że obaj reżyserzy włożyli w swoje opowieści bardzo dużo siebie i ogromną dozę wysiłku. Moje drugie skojarzenie to "Pasja van DamPasja" Mela Gibsona - tutaj z kolei, odwrotnie niż "Idź i patrz", film który raczej mi się nie spodobał, ale ma kilka fragmentów (scena z Piłatem to właściwie Caravaggio), które zapadają w pamięć i do których chętnie powracam. Myślę, że "Wołyń" znajduje się gdzieś pomiędzy w mojej ocenie. Uważam, że czymś niesprawiedliwym jest powiedzieć o nim zarówno to, że jest objawieniem, jak i to, że jest niewypałem. Wydaje mi się, że to po prostu w miarę dobry film uznanego reżysera, który warto zobaczyć. Zwłaszcza że to pierwszy obraz o takiej tematyce.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Wojciech Smarzowski pragnie, aby "Wołyń" budował mosty, a nie mury. Czas pokaże, czy tak faktycznie... czytaj więcej
Filmy historyczne zawsze sprawiają mi pewien problem. Mianowicie za każdym razem po seansie głowię się,... czytaj więcej
Najnowszy film Wojtka Smarzowskiego otwiera scena wesela: oto piękna Polka wychodzi za mąż za młodego... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones