Recenzja filmu

JCVD (2008)
Mabrouk El Mechri
Jean-Claude Van Damme
François Damiens

Dekonstrukcja ikony bohatera drogą ku odrodzeniu

Uznanie widzów na pstrym koniu jeździ - wyświechtany frazes, jednak w swej prawdzie niezwykle brutalny. W jednym dniu przeżywasz sen na jawie, czerpiesz pełnymi garściami z wszelkich przywilejów
Uznanie widzów na pstrym koniu jeździ - wyświechtany frazes, jednak w swej prawdzie niezwykle brutalny. W jednym dniu przeżywasz sen na jawie, czerpiesz pełnymi garściami z wszelkich przywilejów dostępnych bogom na ziemi, a dnia drugiego, ci którzy cię na ten panteon wznieśli, brutalnie cię z niego zrzucają. I w tym miejscu zazwyczaj gaśnie gwiazda, a nie rzadko gaśnie też człowiek. Od tego jak zareagujesz na tę sytuację, zależy, w jaki sposób zapiszesz się w annałach kina. Możesz bowiem zaakceptować ten stan i rozmieniać swoje nazwisko na drobne, zapadając ludziom w pamięć jako wielki przegrany, ale możesz też podnieść rękawicę i zrobić coś, dzięki czemu ludzie krzykną z uznaniem: „hej, przecież ten facet nadal jest wielki!”. Historia kariery Jeana – Claude'a Van Damme'a doskonale wpisuje się w powyższy wzór. Określenie „od pucybuta do milionera” w jego przypadku nie było jedynie niespełnioną obietnicą, jaką przed emigrantami rozpościera wielkie państwo amerykańskie. Wysportowany Belg z samego dna wspiął się na szczyt, top topów, wyżej nie ma już nic. Żaden sen nie trwa jednak wiecznie. Po paśmie sukcesów przyszły lata chude, jego kariera załamała się. Doszły do tego perturbacje w życiu prywatnym. Syndrom, jaki dopadł Van Damme'a, nie ominął większości gwiazd kina akcji lat 90-tych. Seagal, Lundgren, Norris, Snipes – wszyscy oni zmuszeni zostali do ciągłych wycieczek do krajów byłego bloku wschodniego i udziału w filmach, które jeszcze kilka lat temu byłyby poniżej ich godności. Wszyscy oni stali się gwiazdkami półek wypożyczalni płyt DVD, bo tylko tam obecnie można ich uraczyć. I wszyscy oni wydają się pogodzeni ze swoim losem, w ich wyborach nie widać żadnej próby wyjścia z dołka. Jawią się jako zachowawczy frajerzy, którzy nie kreują rzeczywistości lecz bezwolnie jej ulegają. I w tym właśnie momencie ujawnia się wyjątkowość Van Damme'a. Jego niezłomność, zawziętość i uparte dążenie do stawianych sobie celów, które na początku zawodowej kariery pozwoliły mu osiągnąć sukces, teraz pomagają mu odzyskać szacunek i uznanie widzów. Próby odbicia się od dna podejmował kilkakrotnie, jednakże ze słabymi efektami. Jak mogło być inaczej, skoro filmy, za pomocą których próbował to uczynić, wpisywały się mimo wszystko w nurt kina b-klasowego. Zasada, aby ogień ogniem zwalczać, nie zdała tu egzaminu, bo jak wyrwać się z podrzędnego kina, grając w podrzędnych filmach (mimo że na tle innych produkcji tego typu niejednokrotnie wyróżniały się na plus)? Udział przy takich tytułach jak "In Hell", "Wake Of Death", "Until Death" czy "Sinav" należy uznać za nieśmiałe próby zmiany wizerunku, przeniesienia środka ciężkości z efektownego mordobicia na aktorską ekspresję. Jednak to dopiero "JCVD" stanowi prawdziwy i pełny rozrachunek z jego dotychczasowym wizerunkiem. Jako wielki fan Van Damme’a z niecierpliwością czekałem na ten tytuł. Pojawiające się w sieci wieści na temat tego projektu rodziły nadzieję na prawdziwą, filmową ucztę. W końcu nie co dzień się zdarza, by aktor kina akcji zagrał samego siebie. Fabuła? Jean - Claude Van Damme powraca do rodzinnej Belgii, by odzyskać równowagę psychiczną po ostatniej serii niepowodzeń zawodowych i rodzinnych. Kolejne filmy nie odnoszą upragnionego sukcesu, przegrana sprawa o opiekę nad córką, z finansami również krucho. Taka plaga porażek załamałaby niejednego. Kiedy więc do Jeana - Claude'a dzwoni prawnik, informując, że w przypadku gdy nie dostanie zaległego wynagrodzenia, zrezygnuje z prowadzenia jego sprawy, Van Damme zrobi wszystko, by pieniądze na koncie się znalazły. Jeśli nie można ich zarobić, to można przecież... ukraść. Poczta w małym, belgijskim miasteczku wydaje się do tego idealna. Już wkrótce wszyscy zaczną zadawać sobie pytanie: na co stać zdesperowaną gwiazdę? Tylko, że w życiu jak w filmie – nie zawsze wszystko jest tym, czym na pierwszy rzut oka się wydaje. Już przy początkowych sekundach projekcji, gdy widzimy na ekranie w zabawny sposób zmienione logo Gaumontu, a z głośników zaczynają rozbrzmiewać energetyczne bity, nabywamy przeświadczenia, że oto mamy zapewniony odjazd na maksa na najbliższe półtorej godziny. Kolejna 3 minutowa sekwencja akcji, kręcona bez jednego cięcia, tylko utwierdza nas w tym przekonaniu. A potem się zaczyna. Widz zostaje niemal znokautowany dawką humoru i dekonstrukcją wizerunku na jaki Van Damme pracował przez wszystkie te lata. Belg nie oszczędza sobie razów, ironizując, trywializując, wręcz ośmieszając siebie i swoje dokonania. A my możemy jedynie patrzeć w ekran i zastanawiać się, ile dystansu do siebie musi ten człowiek posiadać, by z ikony niezłomnego herosa przeistoczyć się w człowieka szarego, zwyczajnego, wręcz zmęczonego życiem. I wszystko to robi z takim wdziękiem, jakiego u tego aktora jeszcze nie widzieliśmy. Humor stanowi jeden z głównych walorów "JCVD". Nie opiera się on na slapstickowych gagach czy ciągłym pierdzeniu, lecz na autentycznie zabawnych dialogach i na ciągłej konfrontacji Van Damme’a z własną legendą. Mamy sporo odniesień nie tylko do jego kariery, ale również do innych osób ze świata show biznesu. Czyż kucyk Seagala nie stanowi wdzięcznego tematu do żartów? Czyż zamiłowanie Johna Woo do filmowania wzlatujących gołębi nie zasługuje na drwinę? Prawdziwe zaskoczenie stanowi również metamorfoza Jeana – Claude’a, jeśli chodzi o jego możliwości aktorskie. Wnikliwy obserwator jego kariery z pewnością zauważył, jak jego zdolności w tym aspekcie rozwijały się z filmu na film. W "JCVD" osiągnęły apogeum. Podejrzewam, że to nie tylko zasługa pobieranych przez niego lekcji aktorskich, ale faktu, iż w końcu mógł na planie posługiwać się swym ojczystym językiem. Angielski nigdy nie był i nigdy nie będzie jego naturalnym językiem. Ta mowa go ograniczała. Posługując się francuskim, wreszcie może przestać się skupiać na tym, co mówi i jak mówi, a cały wysiłek włożyć w jak najbardziej wiarygodne przedstawienie postaci. Monolog – swoiste oczyszczenie i wyznanie skruchy – jaki wygłasza pod koniec filmu, naprawdę robi wrażenie, i to zarówno pod względem treści, jak i formy. "JCVD" to komedia. Wiele w niej jednak realnego, życiowego cynizmu, dzięki czemu wychodzi poza utrwalone ramy gatunku. Prócz wspomnianego, jakże poważnego, refleksyjnego monologu, na uwagę zasługuje również dialog uświadamiający mechanizmy rządzące produkcją akcyjniaków w państwach Europy Wschodniej. Te, jak i wiele innych fragmentów sprawiają, że momentami mamy do czynienia z komedią bardzo gorzką. To również wielki atut tego filmu. Pod względem technicznym niczego nie można "JCVD" zarzucić. Praca kamery charakteryzuje się dużym spokojem. Nie ma tu chaotycznych ruchów czy szybkich cięć montażowych. Można natomiast zaobserwować sporo ciekawych ujęć, które również wpływają na wartość filmu. Zastrzeżenie może budzić co najwyżej upodobanie operatora do używania filtrów, które sprawiają, że kolory stają się bardzo stonowane, niejednokrotnie wpadając wręcz w odcienie sepi. Nie wszystkim taki zabieg może przypaść do gustu. Film został zrealizowany bardzo sprawnie, historia przechodzi płynnie od epizodu do epizodu, reżyser nie gubi się w swych zamysłach, mimo że narracja nie zawsze przebiega liniowo. Wszystko to sprawia, że "JCVD" stanowić będzie ciekawą propozycję nie tylko dla fanów belgijskiego karateki, ale również dla zwyczajnego widza. Przecież właśnie taki zamysł przyświecał twórcom tego obrazu – zrobić film dla ludzi, którzy w kinie szukają czegoś więcej niż tępego mordobicia. W monologu, do którego na koniec jeszcze raz powrócę, Jean – Claude mówi z żalem, że dostawszy od świata tak wiele, w zamian nie dał absolutnie nic. Pozwolę się nie zgodzić z tą tezą. Jako mały brzdąc, podobnie jak tysiące innych dzieciaków na całym świecie, chłonąłem każdy film z tym aktorem. Razem dojrzewaliśmy, on jako aktor, ja jako człowiek. Każdy w dzieciństwie podświadomie szuka wzorców, idoli, kogoś, na kim mógłby opierać swój świat wartości. Van Damme w swym niezłomnym, pełnym poświęcenia i determinacji dążeniu do realizacji niemal niemożliwych marzeń stanowił źródło inspiracji dla takich dzieciaków jak ja. Widzieliśmy w nim bohatera na ekranie, widzieliśmy bohatera w życiu. Cieszę się, że powstał ten film. Dla mnie to ukłon idola w stronę swoich fanów. Udowodnił tym obrazem, że nie popełniliśmy błędu, obdarzając go czystym, dziecięcym zaufaniem. Bo łatwo jest upaść, łatwo jest się poddać. Ale tylko prawdziwi bohaterowie mają na tyle odwagi, by spojrzeć w lustro, przyznać się do błędów i podnieść się z kolan. Prawdziwi bohaterowie… nie filmowi…
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones