Recenzja filmu

Joe (2013)
David Gordon Green
Nicolas Cage
Tye Sheridan

Dwóch ojców

"Joe" korzysta z tego westernowego, a może jeszcze chrystusowego, schematu, który zgrabnie udało się uaktualnić choćby w "Gran Torino". Cage'owi brakuje jednak wiarygodności Clinta Eastwooda, a
Amerykańscy niezależni filmowcy lubią pokazywać powikłane losy i nierzadko odrażające oblicze południa USA. Wystarczy wspomnieć ponure portrety Missouri w "Do szpiku kości" Debry Granik czy Florydy w "Pokusie" Lee Danielsa. Najnowszy film Davida Gordona Greena – Teksańczyka, który zwrócił na siebie uwagę w Sundance obrazem "Prince Avalanche", a wcześniej komedią "Facet do dziecka" - wpisuje się w tę panoramę. "Joe", pokazywany w konkursie na festiwalu w Wenecji, odsłania najokropniejsze strony podupadłego południa Stanów, zniszczonego alkoholem, bezrobociem i łatwym dostępem do broni.

Jesteśmy w położonym pośród lasów małym miasteczku w stanie Mississippi, gdzie tytułowy Joe (Nicholas Cage) zajmuje się wycinką drzew, paleniem papierosów i popijaniem burbona na zmianę z piwem. Brodaty mężczyzna (tak - Cage prezentuje tu image drwala!) jest byłym skazańcem, który próbuje wyjść na prostą. Mimo, że bywa agresywny, jak przystało na bohaterów granych przez heroicznego aktora - musi być przyzwoity. Ma swoje zasady i dobrze ustawiony kompas moralny, który nakazuje mu dawać pracę biednym, stawać w obronie słabszych i przygarnąć pod dach zakochaną w nim dziewczynę.

Najwięcej serca mężczyzna okazuje jednak piętnastoletniemu Gary'emu (Tye Sheridan), który przybywa do osady wraz z zapijaczonym ojcem (Gary Poulter), zahukaną matką i milczącą siostrą. Z całej tej gromadki tylko on jeden pragnie odmiany losu rodziny. Zaczyna pracować u Joe i nawiązuje się między nimi – sportretowana dość topornie - relacja quasi-rodzicielska. Ciężko zarobione pieniądze na lepsze jutro i znośniejsze dzisiaj, wykrada mu jednak zdemoralizowany, maltretujący rodzinę ojciec. Nietrudno się domyślić, że Joe będzie musiał się z nim rozprawić - aby zająć w życiu Gary'ego odpowiednie miejsce i dać mu szansę na przyszłość.

Historię opowiedzianą przez Greena widzieliśmy już wielokrotnie w dużo lepszych odsłonach. Syn, by stać się mężczyzną, musi uwolnić się spod władzy ojca, a heros musi poświęcić się, by odkupić winy, uzdrowić lokalną społeczność, przywrócić rządy prawa. "Joe" korzysta z tego westernowego, a może jeszcze chrystusowego, schematu, który zgrabnie udało się uaktualnić choćby w "Gran Torino". Cage'owi brakuje jednak wiarygodności Clinta Eastwooda, a historii – elementu zaskoczenia. Od początku doskonale wiemy, co się święci i czego się po postaciach spodziewać. Właśnie to dostaniemy. I na dobrą sprawę nic więcej.

Okej, może prócz jednej rzeczy: jeżeli coś w "Joe" naprawdę się Greenowi udało, to stworzenie niepokojącego portretu południowej prowincji z jej własnym dialektem, zatęchłymi wnętrzami szemranych burdeli i rozpadających się chałup, tanią siłą roboczą i mocnym alkoholem, który nie przeszkadza w prowadzeniu wielkich pick-upów. A także strzelbami, które – jak przekonuje w filmie Cage - powodują, że z ludzi wychodzi całe zło. 
1 10
Moja ocena:
3
Filmoznawca, dziennikarz, krytyk filmowy. Publikuje m.in. w "Filmie", "Ekranach", "Kwartalniku Filmowym". Redaktor programu "Flaneur kulturalny" dla Dwutygodnik.com, współautor tomów "Cóż wiesz o... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones