Recenzja filmu

Obiecujący początek (2015)
Emma Luchini
Manu Payet
Veerle Baetens

Francuska wycinanka

W tej sztampie najbardziej denerwują jednak bohaterowie – mają w sobie mniej więcej tyle głębi, co rodzina gipsowych krasnali z ogrodu moich sąsiadów. Martin-maruda ma być zarazem głównym
Termin "kino środka" zawsze wydawał mi się podejrzany. No bo jak ten idealny "środek" wyznaczyć – na jakich kryteriach się oprzeć? Na uniwersalnym przesłaniu i konwencji rozpoznawalnej pod każdą szerokością geograficzną? Jeśli to nam wystarczy, "Obiecujący początek" możemy uznać za dobry przykład kinematograficznego centrum – to miks komedii romantycznej i filmu o inicjacji, gdzie poważne problemy dorastania w niepełnej rodzinie neutralizuje się za pomocą zabawnych gagów i entuzjazmu bohaterów. Tylko że taki banalny koncept, żeby w ogóle chwycił, potrzebuje jakiegoś haka – intrygujących postaci, realistycznych konfliktów, silnych charakterów. Solidnego tąpnięcia, które zmąci gładką, przezroczystą powierzchnię. W filmie Emmy Luchini nie dostrzegam czegoś takiego – historia o dorastaniu i pierwszych miłościach sprawia wrażenie niedokończonej, a bohaterowie to szeleszczące na wietrze kartki papieru. Jakby reżyserka pokazała nam zaledwie wstępny szkic czegoś większego, jakieś notatki na marginesie, pełne nieuformowanych myśli i stereotypów.



To klasyczny przypadek poprawności formalnej, która maskuje brak ciekawych pomysłów. No bo teoretycznie wszystko zostało podane po bożemu – mamy "podróż bohatera", komedię i dramat, wyraźne trzy akty. W drogę ruszają – ale nowość! – bracia. Braci dzieli – niespodzianka! – poważna różnica wieku. Młodszy jest nabuzowanym, szczerym i pełnym entuzjazmu nastolatkiem, starszy to mizantrop i alkoholik, który cytuje z pamięci dzieła Schopenhauera i zawsze ma na podorędziu ciętą ripostę. Jest więc Ying i Yang, ale także element chaosu – piękna i tajemnicza kobieta (no jaka płeć może uosabiać CHAOS, jaka?). Wyzwolona Mathilde ma wielu facetów, karciane długi i – cena za niezależność – bagno w życiu osobistym. Dla młodszego brata poznana w barze dojrzała kobieta (matka zmarła wiele lat temu) stanowi idealny obiekt do testowania modelu rycerskiej miłości – nie ma smoków, ale problemy finansowe to wystarczająco poważne wyzwanie. Z konkretną sumą pieniędzy Gabriel rusza wybrance na odsiecz – do Paryża – a towarzyszy mu wiecznie pijany Martin. Dalej coś tam się oczywiście dzieje, są nawet jakieś zwroty akcji, bo skacowanemu starszemu ktoś musi przecież podać elektrolity, tylko że patrzymy na to wszystko z rosnącą obojętnością. Film gaśnie, zanim zdąży się na dobre rozkręcić, pozostawiając nas z banalną puentą o młodzieńczym idealizmie i trudach pierwszych życiowych wyborów.



W tej sztampie najbardziej denerwują jednak bohaterowie – mają w sobie mniej więcej tyle głębi, co rodzina gipsowych krasnali z ogrodu moich sąsiadów. Martin-maruda ma być zarazem głównym źródłem humoru i melancholijnej zadumy – jego pseudointelektualne rozważania i autodestrukcyjny tryb życia skrywają głęboką skazę z przeszłości, pragnienie miłości i stabilizacji. Niestety, reżyserka szkicuje tak grubą kreską, że nawet jeśli coś nas autentycznie zaintryguje – np. pisarska przeszłość Martina i książka, w której obsmarował sąsiadów z rodzinnego miasteczka – mamy niemal stuprocentową pewność, że za chwilę trafi to do lamusa, w jakimś samobójczym akcie marnotrawienia dobrych pomysłów. Podobnie postać Mathilde – zjawia się znikąd i zmierza donikąd, pozbawiona wiarygodnych motywacji i osobowości. To kwintesencja stereotypu kobiety zepsutej, lecz szczęśliwej, która na zawołanie śmieje się i na zawołanie robi groźne miny, a jej działania można opisać za pomocą kilku prostych sentencji z "Nie złapiesz mnie" na czele. Ta zgraja "kukiełek" przemierza lukrowaną rzeczywistość jakby żywcem wyjętą z reklam damskich kosmetyków, gdzie ślub musi być odpowiednio "magiczny", a seks polega na wyrzucaniu nóg wysoko w górę. I nawet jeśli Luchini próbuje w pewnym momencie wycofać się z tej tandetnej konwencji i podążyć w kierunku cięższych klimatów, znanych choćby ze świetnego "I twoją matkę też", ponosi klęskę – film się urywa.   



Jasne, zawsze można powiedzieć, że dobra komedia przeważnie opiera się na kliszach – o pewnych tendencjach czy postawach ciężko opowiadać bez wyolbrzymiania – gorzej natomiast, kiedy schematy są tak toporne i oderwane od współczesnych realiów, że zwyczajnie przestają bawić. Francuzi chyba zapomnieli, że po Molierze coś się jeszcze w kulturze śmiechu wydarzyło. Co roku proponują te same wycinanki – podobnych bohaterów, podobny mieszczański zaduch, podobny brak poczucia humoru. Jeśli to ma być europejskie "kino środka", to ja z pełnym przekonaniem wybieram polskich "Bogów". Tam przynajmniej jest bohater i jest historia. Czy naprawdę potrzeba czegoś więcej?
1 10
Moja ocena:
3
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones