I nie ma już nikogo

"Master of Orion" stoi od rewolucji tak daleko, jak tylko to możliwe. Ale fakt, że powiela rozgrywkę według starych zasad nie oznacza, że jest kiepską grą. Moim zdaniem jest dokładnie odwrotnie.
"Master of Orion: Conquer the Stars" - recenzja
"Master of Orion" to pierwsza duża gra WG Labs, czyli Wargamingu jako wydawcy oraz mało znanych developerów jako twórców. Kto jednak obawiał się, że małe studio z drugiego końca świata nie podoła stworzeniu, było nie było, stosunkowo trudnego do projektowania gatunku, ten był w błędzie. Tzw. retelling, czyli opowiadanie na nowo "Master of Orion" to gra w iście peerelowskim stylu: łączy tradycję z nowoczesnością w taki sposób, że odnajdą się w niej prawie wszyscy fani strategii 4X.



Dlaczego prawie wszyscy? Obawiam się, że wielbiciele skomplikowanych taktyk i strategii nie będą zadowoleni. Poziom "Master of Orion" to gładka, lekka gra pokroju późnych „Cywilizacji”, z potężnym kombinatem w stylu "Stellaris" nie ma nic wspólnego. W grze nie znajdziemy też niczego, co nas zaskoczy – NGD Studios twardo trzyma się tradycyjnych schematów.

"Master of Orion" to jedna z tych gier, na które można się na początku nieco jeżyć, ale już przy pierwszej sesji nie da się nie docenić tego, czego nie widać na pierwszy rzut oka. Rozgrywka jest wciągająca właśnie dzięki swojej prostocie. Dopóki nasze imperium nie rozciąga się na połowę układu, niewiele tu mikrozarządzania. Z reguły początek każdej gry schodzi na rozesłaniu w różne strony zwiadowców oraz mozolnym szukaniu zdatnych do zamieszkania planet, a najlepiej kilku w tym samym układzie gwiazd. W międzyczasie poznajemy innych mieszkańców układu oraz bronimy się przed obowiązkowymi najazdami kosmicznych piratów. Ci w zasadzie są tylko niewiele znaczącymi komarami, zwłaszcza gdy wejścia do układów obstawimy posterunkami wojskowymi. Szkoda, że tak to wygląda – moim zdaniem można to było rozegrać inaczej, choćby podobnie do różnych ras obcych w "Beyond Earth". Po jakimś czasie wystarczy się przeklikiwać przez kolejne ataki, zwłaszcza jeśli jesteśmy zbyt leniwi, by regularnie bombardować planety pozostające poza naszym zasięgiem.



Prędzej czy później zaczniemy walczyć o ostateczne zwycięstwo z innymi rasami. Tych jest całkiem sporo, choć niestety ich początkowe różnice szybko schodzą na dalszy plan. I pod tym względem gra podobna jest "Cywilizacji". Niezależnie od tego, kim rozpoczniemy grę, w połowie sesji przyrodzone preferencje ras schodzą na dalszy plan. Może niektórzy będą nieco mocniej iść w militaria, a inni zatruwać nam życie szpiegami, ale koniec końców wszyscy zmierzają w tę samą stronę: wojskowej dominacji.



Walka rozwiązana jest dość... niecodziennie i niestety znacznie prościej niż w oryginalnym "Master of Orion II". Przenosimy się co prawda na mapę taktyczną, ale statki poruszają się w czasie rzeczywistym. Możemy pauzować, wydawać rozkazy ataku i ewentualnie przyspieszać walkę bądź przełączyć się na nie najgorszą kamerę filmową. I to w zasadzie tyle. Równie dobrze walki można sobie darować, bo algorytm wyliczania wyniku potyczek automatycznych sprawuje się naprawdę dobrze. Inna sprawa, że jeśli gramy Terrańskim Khanatem (a jest to jedyny słuszny wybór), w pewnym momencie nasza machina wojenna to mrowie fregat, pancerników i np. własnoręcznie skonstruowanych okrętów, które przez wrogie układy przechodzą jak walec. Jest zresztą coś pięknego w tworzeniu mininarracji w obrębie różnych sesji gry. Dajmy na to jakiś wyjątkowo przez nas nielubiany przeciwnik ma trzy tłuste, ziemiopodobne planety w jednym układzie. Na jego nieszczęście nieopodal znajduje się czarna dziura, której drugi koniec to akuratnie rdzeń naszego imperium. Tworzymy więc wielką flotę, a następnie równamy z ziemią wszystko, co tam żyje. Za flotą terrańskich pancerników leci od razu konwój złożony ze statków kolonizacyjnych oraz cywilnych transporterów, które natychmiast zaludniają planety. W ciągu kilku tur bombardowania stawiamy trzy kolejne centra produkcyjne. Aż się chce zapłakać ze szczęścia.



"Master of Orion" pełen jest takich epickich batalii i przepychanek. Szkoda tylko, że w grze jasno pokazuje się, że wszystkie konflikty najlepiej rozwiązywać siłowo. Przykład? Wyjątkowo irytujący Darlokowie wciąż komplikują życie na koloniach. Nie pomaga deportowanie szpiegów, kontrwywiad jest bezużyteczny, manipulowanie innymi rasami tak, by wywołały z nimi wojnę, też nie przynosi wymiernych efektów. Cóż zostaje? Wielka imperialna flota terrańskich pancerników, która idzie przez te fioletowe ustrojstwa jak przez świeże zboże. Kilka bombardowań później Darlokowie znikają z gry o Oriona i jest już znacznie spokojniej. Szkoda więc, że gdy np. w sojuszu z inną rasą atakujemy kogoś, to my wykonujemy większość roboty. Marnie też spisują się szpiedzy, kontrwywiad jest taki sobie, a próby uspokojenia innej rasy są skazane na porażkę, gdyż akurat ich kaprysem jest zatruwanie nam życia. Cała gra więc – niezależnie od naszych założeń – sprowadza się do tego, by na końcu nie było już nikogo.



Wizualnie "Master of Orion" wygląda całkiem ładnie, choć bez rewelacji. Jest sporo animacji, zwłaszcza przy zasiedlaniu planet, ale szybko uczymy się je przeklikiwać, gdyż po jakimś czasie, ze zrozumiałych względów, zaczynają się powtarzać. Rasy zrealizowane są świetnie, ale o wiele większą rolę gra tu udźwiękowienie. I nie chodzi nawet o to, że Wargaming zaangażował plejadę gwiazd: Nolana Northa, Michaela Dorna, Marka Hamilla, Freda Tatasciore czy Roberta Englunda. Diabeł tkwi w szczegółach. Wszystkie piknięcia, wybuchy czy strzały nagrane są tak, jakby teatrem działań nie był zimny i sterylny kosmos, a jakaś wioska podczas I wojny światowej. Szczególnie miło zapisują się w głowie bombardowania planet. Choć przedstawione są dość symbolicznie, jest coś porażającego w tym, że nasza flota przy akompaniamencie huku eksplozji przedziera się przez osłony planetarne, a następnie po kolei równa z ziemią instalacje naziemne czy centra populacyjne.



Gdy bawiłem się wczesną betą "Master of Orion", podejrzewałem, że finalnie produkt nie będzie dobry. O dziwo pozytywnie się zaskoczyłem. Nie jest to pod żadnym względem rewelacja, ale dla rozerwania się po kilku sesjach "Cywilizacji" rzecz idealna. Zwłaszcza że robi co może, by nie odstraszyć nowych graczy.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones