Powtórka z rozrywki

Jeśli przyjmiemy, że "Dead Island" to mało ambitne gore w klimacie filmów klasy B, w których mamy do czynienia z zombie apokalipsą, kontynuacja tej gry, czyli "Riptide", replikuje także większość
Jeśli przyjmiemy, że "Dead Island" to mało ambitne gore w klimacie filmów klasy B, w których mamy do czynienia z zombie apokalipsą, kontynuacja tej gry, czyli "Riptide", replikuje także większość najgorszych cech sequeli. Powrót w tropiki wypełnione żywymi trupami nie pokaże nam niczego nowego.



"Dead Island: Riptide" zaczyna się zaraz po zakończeniu wydarzeń z pierwszej części. Nasza wesoła drużynka trafia na statek, gdzie... natychmiast zostaje uwięziona i poddana bliżej nieokreślonym eksperymentom. Statek rozbija się wskutek ataku zombiaków i tak bohaterowie docierają na Palanai, kolejną w serii tropikalną wyspę wypełnioną mięsem na przemiał.

Chciałbym powiedzieć, że w przypadku hack&slash, a tym jest przecież "Riptide", fabuła to z reguły rzecz marginalna, bo liczy się radosna rzeźnia i broczenie po kolana we flakach. Niestety, na dzień dzisiejszy na rynku jest w tym segmencie sporo gier, które poza odmóżdżającym klikaniem oferują także choćby minimalnie ciekawą opowieść. Tej w "Riptide" brakuje, a zawodzi niemal wszystko. Postacie drugoplanowe to banda kartonowych ludzików, których imiona zapominamy zaraz po zakończeniu rozmowy z nimi. Misje poboczne ograniczają się do zabawy w dostawcę pizzy. Bezsensowne przeskoki fabularne i wydarzenia nie mające związku z tym, co działo się pięć minut temu, to norma. Nawet ramami gatunkowymi nie da się wytłumaczyć tak ordynarnie olanej warstwy fabularnej. Już "Diablo III", które jest obcesową iteracją "zabij Szatana" potrafi zaciekawić światem i postaciami.

 


Misje, których – wedle licznika – możemy zaliczyć 80, wahają się pomiędzy całkiem znośnym lataniem po mapie a dość irytującymi i nużącymi zadaniami. Nawet przy sporej dozie cierpliwości możecie wymięknąć przy takich kwiatkach jak załatwianie paliwa dla pewnego gościa. Otóż potrzebuje on pełnego kanistra benzyny. Wsiadamy zatem do auta (łażenie z dużym przedmiotem eliminuje tzw. fast travel), jedziemy kawał drogi, podstawiamy kanister pod pompę i... Postać mruczy, że tu nie ma paliwa. Niespodzianka – trzeba jechać na drugi koniec wyspy. Ręce opadają.

Podstawą "Riptide", podobnie jak pierwowzoru, jest jednak bezkompromisowa i krwawa rzeźnia. Do walecznej czwórki postaci znanych z "podstawki" dołącza John Morgan, specjalista od naręcznych pazurów. Wszelkie bronie naręczne to jego specjalność. Aby zachować śladowy balans postaci, ich ataki zostały wzbogacone o szarżę. I to właściwie wystarczy do szczęścia. Można się bawić w jakieś bardziej skomplikowane taktyki, ale szczerze mówiąc, nie warto, bo o zgon w "Riptide" nietrudno. Do walki wystarczy maczeta z odpowiednią modyfikacją, skakanie po głowach i tak zejdzie nam około dwunastu godzin potrzebnych na ukończenie gry.

 


Jeśli chodzi o przedmioty, "Riptide" nie zawodzi. Jak w każdym porządnym hack&slash, nawet oglądanym z pierwszej osoby, zostaniemy wręcz zasypani tonami żelastwa. Bronie różnią się wyglądem, statystykami, DPSem, co zresztą jest zgrabnie opisane na karcie ekwipunku. Dodatkowo dzięki znalezionym (bądź zdobytym jako nagroda) planom technicznym możemy modyfikować nasze dechy, gazrurki i kuchenne noże tak, by zadawać dodatkowe obrażenia od prądu, ognia czy trucizny.
Przedmioty zdobywane podczas gry mają oczywiście, co jest charakterystyczne dla siekanek, losowo generowane nazwy. O ile po angielsku takie "zajadłe noże kuchenne" (debilitating kitchen knife) nie brzmią idiotycznie, w polskiej wersji wywołają jedynie uśmiech politowania. Tłumaczenie jest cokolwiek koślawe, co musi dziwić – w końcu gra powstawała w Polsce.

"Dead Island: Riptide" zyskuje nieco w trybie kooperacji. Mamy możliwość dołączenia w każdym momencie do gier publicznych albo prywatnego zombiebójstwa wraz ze znajomymi. I choć wybaczymy wtedy wiele tej grze, nie jest to zaleta. W końcu i nielubianą teściową znacznie przyjemniej kroi się na kawałki w doborowym towarzystwie.

 


Oprawa audiowizualna jest niezła. Palanai zaprojektowano nie najgorzej, ale i w tym zakresie nie obyło się bez potknięć. Same tereny są bardzo plastyczne, niezależnie od tego, czy przedzieramy się przez dżunglę czy pływamy po moczarach. Gorzej jest już z czymś na kształt lochów, w których czeka na nas banda zombiaków i boss. Od strony wizualnej te lokacje to poezja, uzyskana dzięki przygaszonym barwom i ponurym wnętrzom. Problemem jest tylko to, że... wszystkie wyglądają tak samo. Aż ciśnie się na usta argument "Morrowinda", który powstał dekadę temu, a każda jaskinia była – na tyle, na ile można to zrobić – unikalna. "Riptide" to nawet nie permutacja kilku elementów, a ta sama pieczara czy domek wypoczynkowy. Jest tu też problem optymalizacji – wystarczy kilka żywych trupów, trzy koktajle Mołotowa i liczba klatek na sekundę spada w astronomicznym tempie, co skutecznie zniechęca do uczestniczenia w spektakularnych potyczkach.

Dźwięki natomiast, podobnie jak w "podstawce", to iście wirtuozerskie wariacje na temat trupich odzywek. Znajdziemy tu charkot, rzężenie, wycie, wizg i inne przewiercające mózg odgłosy zombie. W tym zakresie spisano się na medal, podobnie zresztą jak w przypadku muzyki. Poza tandetnym kawałkiem Sama B możemy posłuchać kilku instrumentalnych kawałków idealnie pasujących do rejsów przez bagna pełne zombie.

 


Przebieg "Dead Island: Riptide" to kilkanaście godzin, przy założeniu, że pod koniec mamy już dość i tylko wyczekujemy epilogu. Głównym problemem znużenia nie jest wcale monotonna rozgrywka – w końcu mordowanie setek potworów to immanentna cecha produktów diablopodobnych. Podobnie jak w oryginale za mało rzeczy przyciąga nas do ekranu wraz z rzeźnią. Fabuła jest cienka jak teorie kreacjonistów, misje nie sprawiają, że mamy ochotę bawić się w kuriera, zaś poszatkowane cut-scenki dopełniają dość smutnego obrazu nieformalnego sequela robionego na kolanie.

Czy warto zaopatrzyć się w "Riptide"? To zależy od oczekiwań. Jeśli nie interesuje Was nic poza rzeźnią i wszystkie wymienione powyżej wady to tylko zbędna oprawa – bierzcie w ciemno. "Riptide" to kilkanaście godzin tego samego co "Dead Island", ze zmienionymi teksturami i nowym bohaterem do walki.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Dead Island Riptide" to survival horror ukazany z perspektywy pierwszej osoby. Za jego powstanie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones