RomComZom po nowozelandzku

Pierwocina Guya Pigdena bardziej niż, przykładowo, świetny "Co robimy w ukryciu" przypomina "Deathgasm".
Absolwent szkoły filmowej, a zarazem aspirujący scenarzysta zjawia się na planie zdjęciowym niskobudżetowego horroru o ataku zombie. Ma wyręczać członków ekipy realizacyjnej w najbardziej upokarzających zadaniach, jak eskortowanie cierpiącego z powodu rozwolnienia aktora do szpitala. Pomimo pozycji chłopca do bicia i niechęci ze strony współpracowników, bohater nie traci naturalnego dla siebie optymizmu; co więcej, od pierwszego wejrzenia zakochuje się w serwującej posiłki kucharce. Sielanka kończy się wraz z momentem, w którym kontrolę nad planem przejmują autentyczne żywy trupy – okazuje się bowiem, że okolicę dziesiątkuje wirus rodem z apokaliptycznych filmów grozy.

Nazwanie "I Survived a Zombie Holocaust" odpowiedzią na wczesne filmy Petera Jacksona to z jednej strony pójście na łatwiznę, z drugiej natomiast – oczywista konieczność. Obie produkcje powstały w odległej Nowej Zelandii, skąpane zostały w morzu czerwonej posoki i wykazują wysokie stężenie komicznością. Analogie pomiędzy obrazem Guya Pigdena a "Martwicą mózgu" nabierają rozpędu, gdy w kadrze pojawia się kozioł ofiarny, Wesley Pennington. Grana przez Harleya Neville'a niedołęga to wykapany, jacksonowski Lionel Cosgrove. Neville wie, jak wywołać salwy śmiechu samą chociażby mimiką twarzy, lecz potrafi też zjednać sobie widzów (związkowi Wesleya i Susan nie da się nie kibicować!).

Imponuje również zastęp postaci drugoplanowych. Patrick Davies jest obłędny jako aktor metodyczny, który dosłownie przeistacza się w szaleńca zdającego sobie sprawę ze straszliwego obrotu sytuacji na planie. Mike Edward ("Ash vs. Evil Dead") wciela się w rolę zakochanego we własnych muskułach gwiazdora kina akcji. Jego Adam Harrison czas ekranowy spędza na pławieniu się w swej megalomanii oraz (niezbyt owocnym) ukrywaniu homoseksualnej orientacji. Bohaterem ważnym dla przedstawionych wydarzeń okazuje się też reżyser nieszczęsnego horroru klasy "B" (Andrew Laing), wykreowany właściwie na obmierzłego antagonistę.

Sytuacyjny komizm, meta-humor oraz zabawa hektolitrami krwi kolejnych ofiar same w sobie nie czynią z "I Survived a Zombie Holocaust" filmu szczególnie udanego. Da się zauważyć, że jest to pierwszy pełny metraż w karierze Guya Pigdena. Młodemu reżyserowi zabrakło odwagi, by wznieść swój projekt ponad poziom niewyszukanych żartów o gejach czy kobietach-kierowcach, zabrakło mu też budżetu, którym mógłby podciągnąć efektowność przyciągającej oko, krzykliwej całości. Egzamin debiutanta Pigden zdał na trójkę z dużym plusem. Jego pierwocina bardziej niż, powiedzmy, "Co robimy w ukryciu" przypomina tegoroczny "Deathgasm".
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones