Recenzja filmu

Boska Florence (2016)
Stephen Frears
Meryl Streep
Hugh Grant

Sława i chała

Frears ma w swoim arsenale wystarczająco dużo chwytów, by uśpić naszą czujność. Skutecznie odwraca uwagę od pękniętego portretu bohaterki i nakłada na całość miękki filtr komedii charakterów. I
Cienka granica dzieli empatię od litości, a Florence Foster Jenkins od blisko stulecia jest popkulturowym miernikiem tej różnicy. W filmie Stephena Frearsa, upozowanym na tragedię, ale wygrywanym na komediowych tonach, cały czas balansujemy pomiędzy podziwem dla niezłomności bohaterki oraz nieeleganckim szyderstwem. 



Jenkins zasłynęła z dwóch rzeczy: majątku, który otrzymała w spadku po ojcu prawniku, potomku zamożnej pensylwańskiej rodziny oraz wątpliwego talentu wokalnego, który zapewnił jej miano najgorszej śpiewaczki świata. Z jednej strony zadawała więc szyku na nowojorskich salonach, obejmowała mecenatem artystów i robiła za kolorowego ptaka ówczesnej socjety. Z drugiej – maltretowała swoim lichym głosem bandę klakierów, kalała uszy interesownych artystów oraz dwulicowych urzędników, z czasem otwierając sobie nawet wrota Carnegie Hall. Jej występy oglądało się zapewne tak, jak dziś ogląda się arcydzieła kampu, filmy o zombie-striptizerkach, facetów żonglujących piłami łańcuchowymi i inne dziwowiska: z pasją i zażenowaniem jednocześnie, z dziecięcą ciekawością, lecz z bezpiecznego dystansu. 

Reżyser mocuje tę optykę w scenariuszu, jednak gdzieś po drodze zapomina uwiarygodnić ową "pasję" i "ciekawość". W przeciwieństwie do bohaterki inspirowanego historią Jenkins filmu "Niesamowita Marguerite" Xaviera Giannollego, Florence w obiektywie Frearsa to chodzący dowcip, a próby uszlachetnienia jej twórczości wypadają cokolwiek cynicznie i nieprzekonująco. Utwór kwitnie wtedy, gdy twórca nie próbuje nas przekonać, że oto mamy do czynienia z zadeptaną orchideą (w co sam zdaje się nie wierzyć), lecz wtedy, gdy opowiada o przeciętności – takiej, którą nie tylko da się zaakceptować, ale która może przynieść sporo szczęścia. Od tego właśnie jest tercet głównych bohaterów: umierająca na syfilis i leczona arszenikiem Jenkins, która tworzy w swojej (nie)świadomości prawdziwą sztukę; jej mąż St Clair Bayfield (Hugh Grant), który miał być wielkim aktorem, a został tandetnym impresario; wreszcie – najęty pianista Cosme McMoon (Simon Helberg) z głową pełną marzeń o wielkości, który wśród bibelotów Florence zderza się z przykrą rzeczywistością.   



Streep toczy z Helbergiem pojedynek na miny, pomruki i zaśpiewy. Ona fałszuje jak z nut, on stawia raczej na tiki nerwowe i efektowną neurozę. I choć jest to aktorstwo, które zapewne przyniesie im oscarowe nominacje, to prawdziwą gwiazdą filmu jest Hugh Grant. Jego bohater uosabia wszystko, co w podobnej konwencji najlepsze: rozdarty pomiędzy żoną a kochanką toczy fotogeniczną psychomachię, poświęca karierę na ołtarzu miłości, a gdy przychodzi potrzeba, odstawia błazenadę na scenie. To rola efektowna i wyciszona zarazem, pełna komediowych solówek oraz zaskakującej melancholii. 

Frears ma w swoim arsenale wystarczająco dużo chwytów, by uśpić naszą czujność. Skutecznie odwraca uwagę od pękniętego portretu bohaterki i nakłada na całość miękki filtr komedii charakterów. I choć zbyt często przymusza nas do śmiechu z pstrokatej śpiewaczki i zbyt rzadko pozwala sobie na krytykę odbiorczych nawyków, to ostatecznie jego film jest popisem kontroli nad melodramatyczną materią.
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Postać Florence Foster Jenkins została już przypomniana w 2005 roku za sprawą sztuki Petera Quiltera.... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones