Recenzja filmu

Loft (2014)
Erik Van Looy
Karl Urban
James Marsden

Spotkanie na szczycie

Looy jest fanem filmowej struktury. Operuje podwójną retrospekcją, mnoży pierwszoplanowych bohaterów, stara się opowiadać ich historie równolegle i pokazać proces, w którym splatają się one na
Jeśli "Pięćdziesiąt twarzy Greya" jest kobiecą fantazją o królewiczu i jego pokoju mrocznych zabaw, to "Loft" jest fantazją męską, w której nowojorski apartament wynajmowany na wyłączność przez pięciu kumpli zamienia się w ogród rozkoszy ziemskich. O ile od filmu Sam Taylor-Johnson głównie wieje nudą – bo pierwszy akt bajki o Stalowej Księżniczce i Szarym Księciu rozciągnięto do metrażu dwugodzinnego filmu z nadzieją, że nikt tego nie zauważy – o tyle męska sensacja Erika Van Looya doprowadza do białej gorączki. Jeśli jeszcze nie wiecie, mężczyźni głupieją, myśląc o seksie, święcie wierzą, że "każdy kaszalot ma ładną koleżankę", a "prostytutki nie można zgwałcić". Za takie idee i teksty – ceremonialnie wypowiadane i z powagą egzekwowane w scenariuszu – przychodzi kara i bynajmniej nie będzie nią klaps w pupę.



Looy jest fanem filmowej struktury. Operuje podwójną retrospekcją, mnoży pierwszoplanowych bohaterów, stara się opowiadać ich historie równolegle i pokazać proces, w którym splatają się one na wzór spirali DNA. Intryga się spiętrza, wiarygodność historii maleje, a finałowych przewrotek jest aż nadto. Taka gra mogłaby bawić, gdyby tylko strukturalny szkielet nie był wypełniony wyłącznie gatunkowymi kliszami, irytującymi stereotypami i bohaterami z bożej łaski. Na pierwszym planie jest ich pięciu, to najlepsi przyjaciele. Karl Urban (Vincent), James Marsden (Chris), Wentworth Miller (Luke), Eric Stonestreet (Marty) i Matthias Schoenaerts (Phil) to świetni aktorzy, którzy zmarnowali duży potencjał, grając przykrojonych do swoich drogich garniturów nudnych biznesmenów. Spędzają oni czas na bankietach i celują w zdradzaniu bądź podrywaniu panienek stworzonych jeden do jednego według polskiego wzorca, zgodnie z którym kobiety dzielą się na matki (tudzież siostry), żony i kochanki. Pierwsze są nietykalne; drugie sfrustrowane; trzecie młode, ponętne i zastraszająco głupie. Dla tych ostatnich panowie wynajmują elegancki loft. Hotele oraz stres, że do rodzinnego domu przyjdzie pechowy wyciąg z karty kredytowej, to przeżytek. Apartament ma być rajem, ale jak to z arkadyjskimi ogrodami bywa, zakrada się do niego zło.



Luke znajduje w mansardzie umoczone w kałuży krwi ciało kobiety. To punkt kulminacyjny w życiu pięciu przyjaciół, godzina zero, w której zaczynają wychodzić na jaw sekrety do tej pory zamiatane pod dywan. "Niewiarygodne są te opowieści" – mówi policjantka, przesłuchująca Vincenta. Trudno się jej dziwić. Z biegiem akcji okazuje się, że panowie przeżyli wszystko, co może się złożyć na mało oryginalną, ale bogatą w atrakcję bajeczkę z testosteronem w roli głównej. Zdradzali żony, zakochiwali się w prostytutkach, spotykali kobiety, które wyznawały im miłość po pierwszej spędzonej wspólnie nocy i takie, które zabraniały im mówić o miłości. Deflorowali dziewice, eksperymentowali z sado-maso, szantażowali, uwodzili, zrywali i doprowadzali do szaleństwa. Looy odkrywa ich grzeszki powoli i z gracją. Stara się potęgować napięcie, stopniując charakter perwersji i robi przy okazji wszystko, byśmy nie wpadli na ślad mordercy. Każdemu z mężczyzn daje powód, dla którego mógłby zabić, lub obarcza winą, która uczyniłaby go ofiarą starannie zaplanowanej zemsty.


   
Pytanie tylko, czy kogoś to obchodzi? Looy desperacko walczy o uwagę. Mnoży zwroty akcji i wciąż zmienia perspektywę. Zaczyna to jednak nudzić szybciej niż śledztwo prowadzone w sprawie kradzieży telefonu komórkowego. Nie ma w "Lofcie" bohatera, któremu chciałoby się kibicować, ani ofiary, jakiej można by współczuć. To film gładki, zimny i wykrojony z nudną perfekcją jak blaty marmurowych stołów zdobiące eleganckie mieszkania z rozkładówek czasopism. Nie ma w nim energii napędzającej dobre sensacyjne kino ani napięcia typowego dla rasowych kryminałów. Chyba wolałabym, żeby Looy nakręcił amerykański remake swojego belgijskiego filmu w konwencji slapstickowej komedii pomyłek. Usprawiedliwiałaby ona psychologiczne uproszczenia, jednowymiarowość postaci i serie niewiarygodnych zwrotów akcji. Dobry sytuacyjny komizm rozluźniłby też atmosferę nadętą jak balon i nadał sens światu przedstawionemu; w obecnej formie pustemu i nieciekawemu, jak każda fantazja stworzona bez dozy wyobraźni.
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik '86. Ukończyła filmoznawstwo na UJ, dziennikarka, krytyczka filmowa, programerka Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Jako wolny strzelec współpracuje z portalami Filmweb.pl, Dwutygodnik.com i... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Mężczyzna spada wprost na zaparkowany pod budynkiem samochód, naga blondynka zostaje odnaleziona martwa w... czytaj więcej