Recenzja filmu

Birdman (2014)
Alejandro González Iñárritu
Michael Keaton
Zach Galifianakis

Udowodnić swoją wartość

Impossible is nothing. Takie niewinne motywatory atakują nas dzisiaj z każdej strony. Trzeba stawiać wysoko poprzeczki, nie poddawać się i śnić o doskonałości. Jak mawia młodzież: "żyje się tylko
Impossible is nothing. Takie niewinne motywatory atakują nas dzisiaj z każdej strony. Trzeba stawiać wysoko poprzeczki, nie poddawać się i śnić o doskonałości. Jak mawia młodzież: "żyje się tylko raz" (ang. YOLO). Pozostaje tylko zazdrościć tym, którzy z tej złotej myśli zdali sobie sprawę stosunkowo wcześnie, bo mają czas, żeby rozpocząć spełnianie marzeń jak najwcześniej tylko się da.

Bohaterem sowicie nagradzanego dzieła Iñárritu jest Riggan Thomson (Michael Keaton), czyli ikona kina rozrywkowego, odtwórca roli skrzydlatego superbohatera, szerzej znanego jako Birdman. Sęk w tym, że apogeum popularności przeżył wiele lat temu, po czym stał się już tylko ozdobą nowojorskich ulic, obok której nie wypada przejść bez pamiątkowego zdjęcia. Coś jak Lajkonik na krakowskim rynku. Aktor jest już w średnim wieku i nosi się z zamiarem stworzenia autorskiej sztuki teatralnej, w zamiarze głośnej na miarę Batm… Birdmana, co w rezultacie odcięłoby znienawidzoną przez Riggana metkę faceta w pierzastym kostiumie.

Przez niespełna dwie godziny widz zostaje świadkiem smutnego, desperackiego, dziecięco-naiwnego rozliczenia się z karierą kogoś, kto spadł z samego szczytu. Więzienie gwiazdorskiego ego, któremu towarzyszy głos ptasiego herosa, nie szczędzącego szyderstw w imię toksycznej miłości, od której nie sposób się uwolnić.
Eks bożyszcze na domiar złego nie boryka się wyłącznie z rozdwojeniem jaźni, bo na sumę niedoli składa się też kilka dodatkowych elementów: od pretensjonalnego, socjopatycznego, acz niezwykle zdolnego aktorzyny (Edward Norton), przez zgorzkniałą, pozbawioną serca "Panią Krytyk", która otwarcie gardzi "celebrytami", aż po przypadkowego gapia, który śmiało wykrzyknie, że Birdman się skończył; na córce po odwyku (Emma Stone), której pokolenie nie może się jakoś dograć z tym nieco starszym, kończąc. Kluczem do spokoju ducha ambitnego, podstarzałego faceta jest sukces, bo przecież jak żyć bez poczucia satysfakcji, szacunku i odgłosu tłumów skandujących jego imię? Tak nas właśnie sukces wychował.

Doskonale prowadzony dramat, który u wrażliwych wzbudzi niespotykane pokłady empatii, trafi również w serca fanów komedii zabawnym dialogiem i konwencją pachnącą groteskowym fantasy. Jednak patrząc prawdzie w oczy, nawet to ostatnie nie potrafi przesłodzić gorzkiej egzystencji kogoś, kto tak jak my choruje na chęć zaistnienia, pozostawienia po sobie widocznego śladu i co tu dużo mówić – świadomości bycia kochanym, gdy nawet wyimaginowany przyjaciel ma nas za dno. Próba utożsamienia się z postacią tragiczną nosi znamiona brutalnej i zarazem prawdziwej psychoanalizy. Odcienie szarości tego problemu rysują się w dodatku gdzieś na drugim planie. Naomi Watts wciela się w aktorkę, która dopiero co ziściła swoje największe marzenie, jakim było wystąpienie na deskach najbardziej prestiżowego teatru Nowego Jorku. Czy jest szczęśliwa? Ciężko to stwierdzić po tym, jak partner sceniczny próbował zgwałcić ją w trakcie sztuki… "w imię sztuki"! Przykłady mnożą się, a każdy przybliżony charakter przyprawia o myśl, czy może przypadkiem nasz gatunek nie wyewoluował do czegoś godnego szczerego pożałowania.

Nie można oczywiście nie wspomnieć o samej warstwie realizacyjnej, bo jak – powiedzcie, jak?! – przejść obojętnie obok bezbłędnie inscenizowanego mastershotu, który tak pięknie symuluje realizm ciągłości? Oko kamery przypomina demiurga czerpiącego sadystyczną radość z podglądania mrówek harujących w pocie czoła, które nie zdają sobie sprawy z tego – jak wykłada nam córka głównego bohatera – że na długiej rolce zapisanego maczkiem papieru toaletowego, zasiedlają jedynie maleńki skrawek. Demiurg śmieje się i  nawet czasem robi mu się przykro od tych wszystkich sromotnych porażek i pogrzebanych nadziei, ale milczy, nie chce się wtrącać do walki o poczucie szczęścia.
 
Ktoś chyba kiedyś nawet o tym śpiewał: There's so many different worlds / So many different suns / And we have just one world / But we live in different ones.

PS - Nie wspomniałem nic o soundtracku, ale możecie mi wierzyć – doskonały!

1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
W "Birdmanie" mamy okazję ujrzeć karykaturę naszej cywilizacji; świata artystycznego i świata... czytaj więcej
Na kinowych ekranach królują superbohaterowie, największe aktorskie nazwiska przywdziewają strój... czytaj więcej
Niewiele ponad dekadę temu filmowe adaptacje komiksów oraz opowieści superbohaterskie kojarzone były... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones