Recenzja filmu

Jeżeli nadejdzie jutro (2013)
Kevin Macdonald
Saoirse Ronan
George MacKay

W obronie alternatywnych dziewczyn

"Jeżeli nadejdzie jutro" to film pełen niespodzianek. Jest w nim kino inicjacyjne, nastoletnie romansidło, bildungsroman i...apokalipsa.
"Jeżeli nadejdzie jutro" to film pełen niespodzianek. Zaczyna się jak szeregowa niezależna przypowiastka (od "Powrotu do Garden State" do nieskończoności) o neurotyku (tu akurat neurotyczce), który odwiedza urokliwe zadupie, gdzie odnajdzie sens własnej egzystencji. Film jednak niespodziewanie robi woltę i uderza w tony niemal apokaliptyczne. A gdzieś tam na marginesie czai się jeszcze nastoletnie romansidło. Rozpiętość stylistyczna imponująca, dlatego nie dziwi fakt, że reżyserowi Kevinowi Macdonaldowi nie do końca udaje się skleić te wszystkie konwencje w jedną, przekonującą całość. Ale momentami odnosi sukces.



Przede wszystkim ma ciekawą bohaterkę. Kino kocha takie dziewczyny jak Daisy (Saoirse Ronan) - neurotyczne, pstrokate, zadziorne. Kino kocha również takie konflikty, jakie dostarcza Daisy. Amerykanka porzucona przez ojca u mieszkających na angielskiej wsi kuzynów jasno daje wszystkim do zrozumienia, że nie podoba jej się sytuacja, w jakiej się znalazła. Trudno o bardziej wyrazisty kontrast: odgrodzona od świata słuchawkami zbuntowana nastolatka vs. bezpretensjonalna kompania wychowanych na łonie natury dzieciaków. Problem w tym, że kino kocha też takie dziewczyny jak Daisy… zmieniać. Jeśli bohaterka na starcie jest alternatywną punkówą, to wiedzcie, że fabularny walec wygładzi przed finałem wszelkie zmarszczki charakteru.



Macdonald z wyczuciem ustawia sytuację wyjściową. Pokazuje świat widziany oczami dzieci, w którym rodzice są permanentnie nieobecni, zajęci naprawianiem świata albo innymi Równie Ważnymi Sprawami. Przeciwstawia też sobie dwie wizje dzieciństwa: samotność wielkomiejskiej jedynaczki i sielską egzystencję rodzeństwa z prowincji. I posuwa się ciut za daleko, wartościując oba porządki. Daisy można by uznać przecież za interesującą wariację motywu "Manic Pixie Dream Girl". Tego typu figury "dziwnych dziewczyn" są zazwyczaj nie postaciami z krwi i kości, a fabularnymi mechanizmami służącymi do leczenia męskiego bohatera z jego kompleksów. Daisy tymczasem jest właśnie protagonistką: to ona potrzebuje scenariuszowej interwencji w przezwyciężeniu swoich neuroz. Ale ten scenariusz jest zaskakująco konserwatywny. Głośna muzyka, kolorowe getry, drapieżne koszulki - źle. Zwyczajny sweter, las, jezioro, wsi spokojna, wsi wesoła - dobrze. Gdy Daisy zaczyna otwierać się na świat, porzuca swój charakterystyczny styl, upodabnia się do kuzynów. Wszystko ładnie: bohaterka wychodzi ze swojej skorupy, wreszcie zaczyna się uśmiechać. Ale, do cholery!, eyeliner i tlenione włosy nie zawsze muszą być wyrazem Wołania O Pomoc i automatycznie znikać, gdy tylko pomoc zostaje dostarczona. A jedynym lekarstwem na cały ból dziewczęcego świata nie zawsze musi być małomówny przystojniak, który rozmawia z sokołami. Tutaj ma on na imię - nie, nie Edward - Edmond.



Na szczęście Macdonald ma w planach nie tylko standaryzowanie nastolatek. Sam pomysł na wrzucenie aspołecznego dziewczęcia w przerastającą ją sytuację to sprytny wariant filmowego bildungsroman. Próbę charakteru przejdzie bohaterka nie tylko w gościnnych progach rodzinnego domostwa, ale i na regularnym froncie. Choć reżyser stereotypowo profiluje trajektorię losów bohaterki, to żeby tego dokonać, dosłownie równa z ziemią całe jej otoczenie. Co zostanie z nihilizmu nastoletniego buntu w sytuacji totalnego nihilizmu wojny? Co zostanie ze "Zmierzchu", gdy przejedzie się po nim "Idź i patrz"? Fakt, odpowiedzi na te pytania byłyby bardziej intrygujące, gdyby kluczowa przemiana w bohaterce nie zaczęła się już przed rozpętaniem się piekła. Gdyby dopiero wojna zmusiła Daisy to zredefiniowania konceptu szczęścia, mielibyśmy do czynienia z dużo ciekawszą historią. A tak dostajemy opowieść o bohaterce walczącej o odzyskanie radości, której zaznała na chwilę i zaraz straciła. Niemniej jednak sam kontrast emo-dramatu z Czasem Apokalipsy jest przeprowadzony wzorcowo. Już w pierwszej części filmu Macdonald popisuje się umiejętnością budowania napięcia, iście po hitchocowksu serwując nam kolejne zwiastuny zbliżającej się katastrofy. Wiemy, że coś jest nie tak, ale nic - zwłaszcza w świetle początkowej konwencji - nie jest w stanie przygotować nas na to, co ma nadejść. I o to chodziło.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones