Recenzja filmu

Kalifornia (2015)
Marina Person
Clara Gallo
Caio Horowicz

Ziemia obiecana

"Kalifornia" to typowe kino inicjacji – bohaterka uczy się życia przez eksperyment, przekraczanie granic, konflikt z autorytetami i grupą rówieśniczą, ale z bezpiecznikiem w postaci domu i
"Wujek ze Stanów" – bóg, heros, celebryta i nauczyciel życia. Kulturalny trendsetter. Być może dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, ale kilkadziesiąt lat temu posiadanie rodziny na Zachodzie podnosiło status młodego człowieka o ładnych kilka pięter. Nowy album Joy Division na winylu; oryginalna bluza Adidasa; t-shirt z podobizną Bowiego – nic prostszego, napiszemy do wujka, wujek wyśle paczkę, nasze ego napełni się szacunkiem przyjaciół z dzielni. W świadomości peryferiów Ameryka – reprezentująca cały zachodni świat – urastała do rangi mitycznej krainy dobrobytu, wiecznego słońca, ekscytacji i nowości. I był to mit ze wszech miar uniwersalny – w brazylijskiej "Kalifornii" Mariny Person amerykański wujek to pośrednik między obrzeżami a centrum, postać utkana z fragmentów "tamtej" – o ile lepszej – rzeczywistości: taśm z rockiem, plakatów, komiksów, fotografii. Przedmioty z paczek od krewnego kształtują wrażliwość nastoletniej Esteli, uczą jej otwartości na odmienność, dają poczucie niezależności. W realiach kastowego społeczeństwa Sao Paulo roku 1984 – podobnie jak w Polsce schyłkowego PRL-u – możliwość wejścia w ramy globalnej kultury jest wszystkim, o czym marzy dojrzewający umysł.   


Wodzenie palcem po mapie Kalifornii, gdzie Estela ma spędzić upragnione wakacje z wujkiem, samo przypomina proces wykuwania młodzieńczej tożsamości. Kolejne punkty łączą się ze sobą trochę na chybił trafił, cele podróży zawsze można zmienić w ostatniej chwili, teraz jeszcze bez większych konsekwencji. Dlatego "Kalifornia" to typowe kino inicjacji – bohaterka uczy się życia przez eksperyment, przekraczanie granic, konflikt z autorytetami i grupą rówieśniczą, ale z bezpiecznikiem w postaci domu i miłości. Pragnie zachować pozycję w szkolnej hierarchii, a jednocześnie myśleć i czuć niezależnie. Z najlepszymi przyjaciółkami ustala ranking szkolnych przystojniaków, intensywnie planuje pierwszy seks, ale po lekcjach odrzuca szczeniackie pozy – idzie do sklepu z winylami i przebiera w krążkach ukochanych Joy Division, Davida Bowiego, The Cure. Tu czuje się dobrze: muzyka, podobnie jak zmitologizowane Stany Zjednoczone, symbolizuje przestrzeń osobistej wolności. A jednak – przy całej postulowanej zadziorności filmu – obecna w "Kalifornii" wizja nastoletniości wydaje się rozrysowana wyjątkowo grubą kreską. Estela miota się między konformizmem a niezależnością, chociaż jej rozterki da się sprowadzić do kilkustronicowej dramatycznej pulpy: wybrać przystojnego blond surfera, typowego boga szkolnego boiska, czy ulec tajemniczemu punkowi z czarną grzywką, którego pół klasy nazywa gejem? Naprawdę, takiego napięcia nie powstydziliby się redaktorzy pamiętnego magazynu "Bravo". 


Nie chcę przez to odbierać powagi cierpieniom nastolatków – wiadomo, że w kryzysie dojrzewania nawet krzywe spojrzenie sąsiadki z naprzeciwka może wpędzić w głęboką depresję. Doceniam także upodmiotowienie kobiecej bohaterki: to Estela rozdaje w filmie ostatnie karty, aktywnie testuje i wybiera, jest niezależna i sama określa granice. Cóż to jednak za typ podmiotowości, kiedy wszystkie inicjatywy podejmowane przez młodą dziewczynę sprowadzają się do jednego zadania – znaleźć sobie faceta? Chodzi o wyścig – infantylny jak w komediach pokroju "American Pie", a tutaj mocno ugrzeczniony – kto pierwszy straci dziewictwo, a więc wpisze się w główne przykazanie konformizmu: nie wychylaj się, nie bądź w tyle. Twórcy "Kalifornii" sprowadzają nastoletniość do dojrzewania biologicznego, gdzie seks to punkt zwrotny, a złożoność i procesualność są gdzieś na uboczu, ledwo zaznaczone buntowniczą muzyką i strojem. Nie pomagają próby wybicia filmu z normatywnych kolein w postaci przewijającego się w tle wątku gejowskiego. Wszystko ciąży w kierunku maksymalnie anachronicznego schematyzmu: dziewczyna zdobywa doświadczenie, negocjuje dostęp do swojego ciała i ostatecznie uczy się sztuki wyboru właściwego mężczyzny. Filmowy proces dojrzewania kończy się pseudokompromisem: ona zostaje w domu, opromieniona jego uczuciem, on wyjeżdża zdobywać świat i aktywnie stawiać czoła własnym problemom. Słoneczna Kalifornia – kraina nadziei – pozostaje tam, gdzie jej miejsce – w przestrzeni wyobraźni. Podobnie jak wszystkie cudowne zachodnie gadżety to po prostu zwykłe fetysze – nowofalowa muzyka przydaje całości nostalgicznego kolorytu, ale dla samej opowieści nie znaczy nic. Szkoda, bo emocje z tekstów The Cure czy Joy Division zdecydowanie lepiej oddają trudy dojrzewania niż wszystkie letnie obrazki – pocztówki z wakacji młodości – które zaserwowali nam brazylijscy filmowcy.
1 10
Moja ocena:
5
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones