Recenzja filmu

Żywot Briana (1979)
Terry Jones
Graham Chapman
John Cleese

Mesjasz pilnie poszukiwany

Długo trwało, nim wpadłem na pomysł, jak napisać tę recenzję. W końcu nastąpił ten cudowny rozbłysk między kilkoma neuronami i nagle wiedziałem: napiszę ten tekst nago! Tak jest, full frontal
Długo trwało, nim wpadłem na pomysł, jak napisać tę recenzję. W końcu nastąpił ten cudowny rozbłysk między kilkoma neuronami i nagle wiedziałem: napiszę ten tekst nago! Tak jest, full frontal nudity, nie zważając na niską temperaturę! Sądzę, że Terry Jones byłby z takiego pomysłu zadowolony. Zatem oto pierwsza moja recenzja napisana w stroju Adama.

"Żywot Briana" jest dzieckiem Pythonów - o tyle innym od pozostałych produkcji tej grupy, że na dobrą sprawę przypomina całkiem normalny film. Fabuła jest zasadniczo spójna, nie jest to ciąg nie zawsze powiązanych ze sobą skeczów, nie ma tu aż tyle abstrakcji jak w "Latającym Cyrku" czy "Sensie życia", do tego przez cały film towarzyszymy jednemu bohaterowi.

Sama historia jest nieskomplikowana. Głównym bohaterem jest niejaki Brian - facet, który zabawnym zbiegiem okoliczności przyszedł na świat w tym samym czasie i niemal w tym samym miejscu, co syn cieśli Józefa (nie wnikając w genetykę Jezusa: matka jest zawsze znana, w tym wypadku niejaka Maria, a ojcem jest mąż matki, jak głosi stare rzymskie prawo). Tytuł jest nieco mylący - nie oglądamy całego żywotu Briana, a zaledwie ostatnie dni jego życia, plus kilka minut z niemowlęctwa, na samym początku. I tak nasz bohater daje się wciągnąć w działalność terrorystyczną (według dzisiejszej definicji tego słowa), czyli dołącza do ruchu oporu, a w zasadzie do jednego z wielu działających w okolicy ruchów oporu. Ruchy opierają się Rzymianom, ale głównymi przeciwnikami każdego ruchu są pozostałe ruchy (tak jest, 25 procent tego zdania stanowi ruch). Nagle Brian staje się wrogiem publicznym, a podczas ucieczki przed legionistami tak jakoś się składa, że zostaje wzięty za mesjasza. Po drodze pojawiają się nawet kosmici.

Przede wszystkim, spodobało mi się to, że Pythoni - jak zwykle zresztą - zanim zaczęli pisać scenariusz i pakować do niego dowcipy, odrobili pracę domową. Film jest bardziej zgodny z naszą wiedzą o historii, niż niejeden obraz reklamowany jako historyczny. Faktycznie, o ile wiemy, w tamtych czasach była moda na mesjaszy - wyczekiwano takiego, zatem nie tylko Jezus mógł być za niego wzięty. Przypadkowemu facetowi, który powiedziałby coś umiarkowanie religijnego, też mogło się zdarzyć, że dla kilku ze swych słuchaczy zostanie zbawicielem. Ani razu nie pojawiają się tanie i niesmaczne dowcipy z postaci Jezusa czy ewangelii - niezależnie od tego, co mówią zakute łby z ciemnogrodu. Do tego nawet ruch oporu zdaje sobie sprawę, że tak właściwie cała nasza cywilizacja istnieje tylko dzięki starożytnemu Rzymowi - nawet, jeśli prezes owego ruchu wolałby tego nigdy nie przyznawać. Podobno w filmie pojawiły się też błędy - na przykład ceremonialna szata w jednej ze scen wygląda inaczej, niż powinna... ale śmiem twierdzić, że ten detal nie wpływa na odbiór filmu.

Mam jednak jeden problem z "Żywotem Briana". Mianowicie ten film, jak dla mnie, nie jest ani trochę zabawny. Owszem, potrafię rozpoznać, które sceny to skecze, wiem, kiedy któryś z bohaterów wypowiada kwestię, mającą wywołać salwę śmiechu... A jednak mnie to nie śmieszy. W tym filmie humor opiera się najczęściej na tym, czego nienawidzę z całego serca. Na ludziach. Pythoni wyśmiewają małość, głupotę, zakłamanie, fanatyzm i cały szereg różnorodnych przywar tego nieszczęsnego gatunku. Niemal każda postać, od nawiedzonych proroków, poprzez wyleczonego trędowatego żebraka, kobiety, handlarzy, aż po zaślepionych szczytnymi ideami rewolucjonistów - każda z nich ma swój odpowiednik w rzeczywistości. Znam takich ludzi, mam z nimi do czynienia, do tego oglądam ich w każdym wydaniu serwisu informacyjnego, mam ich dość. Z pewnością nie potrafię się z nich już śmiać. Bogowie, rozpoznałem nawet siebie w jednej z tych postaci - a to nie było ani trochę przyjemne. Ciężko mi zatem traktować "Żywot Briana" jako komedię.

Niemniej jest to niemal doskonały, godny polecenia film, który z wielką łatwością mogę traktować jako opowieść o tym, że kiedy czasy są naprawdę parszywe, mesjasza można się dopatrzeć w każdym, kto stara się powiedzieć, że powinniśmy być nieco bardziej życzliwi wobec innych ludzi. Powiedzmy, że co dwa tysiące lat zdarza się, że taki osobnik powie, co ma do powiedzenia, a potem zginie bezsensowną śmiercią. Powiedzmy, że w ten sposób zostaje się mesjaszem. Dwa tysiące lat temu spotkało to syna cieśli, a teraz (w sensie "31 lat temu") powstał film o człowieku żyjącym w tamtych czasach, który po prostu nigdy nie zdobył takiej samej popularności. Powiedzmy, że za następne dwa tysiące lat na tym świecie będzie dominować następna religia - najświętszymi tekstami będą w niej piosenki Beatlesów, a mesjaszem John Lennon. A ktoś nakręci przyszłościowy odpowiednik filmu o muzyku, który również mógł zostać mesjaszem - ale pechowo nigdy nie został sławny. Szkoda, że nie będę mógł tego zobaczyć. Mało tego, możliwe, że nie uda mi się nawet założyć tej Beatlesowej religii, jak sobie zaplanowałem, bo choć laptop ogrzewa mi to, co najważniejsze, to jednak zaczynam już szczękać zębami i grozi mi zapalenie płuc. Nie mam pojęcia, jak Terry Jones dawał sobie radę z wyzwaniem, jakim okazuje się napisanie czegokolwiek na golasa.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Bo życie ma coś z absurdu i zawsze kończy je śmierć. Więc skłoń się, gdy opada kurtyna, zapomnij o swych... czytaj więcej
Członkowie Monty Pythona, po udanym poszukiwaniu Świętego Graala wzięli się za coś kontrowersyjnego.... czytaj więcej
Czyli "Anty-Pasja": zachęcony frekwencyjnym sukcesem "Pasji", szybko reagujący dystrybutor proponuje nam... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones